Jedynym człowiekiem na świecie, który dwukrotnie pokonał dystanse meksykańskich zawodów triatlonowych, jest 55-letni Ferenc „Racemachine” Szőnyi, pochodzący z węgierskiego Komárom.
Ponad 840 km biegu, 3600 km jazdy na rowerze i prawie 80 km pływania
Meksykański ultratriatlon to jeden z najtrudniejszych wyścigów świata. Już samo przebiegnięcie maratonu (ponad 42 km), przejechanie na rowerze 180,25 km i przepłynięcie 3,86 km w ciągu jednego dnia to wielki wyczyn, a w meksykańskim Double Deca Ironmanie trzeba to robić przez 20 dni. Dodając do siebie te odległości, otrzymujemy wcześniej podane imponujące liczby. Dla zilustrowania: to tak, jakby ktoś przebiegł z Suwałk do Łodzi, potem do Szczecina, stamtąd przepłynął do Międzyzdrojów, następnie popedałował do Andory i z powrotem – wszystko w ciągu 20 dni.
Wyścig w dodatku zorganizowany został w niezabudowanej przestrzeni. Zawody odbywały się właściwie w dziczy, a ich uczestnicy przez 20 dni mieszkali w namiotach. W obozie nawet wspólne pomieszczenia, w tym kuchnia, mieściły się w namiotach, jedynie łazienka znajdowała się w budynku. Przez cały czas trwania zawodów padał deszcz, więc w obozie ciągle robiło się błoto. Przyciągam deszcz! Spotkało nas wszystko: od kapuśniaczku po oberwanie chmury. Przemokliśmy do tego stopnia, że aż wyczerpało to nas psychicznie – wspominał Szőnyi.
14-osobowa grupa ostatecznie się uszczupliła i jedynie osiem osób dotrwało do końca brutalnego wyścigu, organizowanego po 9 latach od poprzedniej edycji. Kogoś pokonała infekcja bakteryjna, wielu odniosło obrażenia w wypadkach na torze kolarskim. Wyścig na rowerach odbywał się na 7-kilometrowym torze w mieście León. Tor przypominał autostradę: dwa środkowe pasy były przeznaczone dla biegaczy, a dwa zewnętrzne – dla kolarzy. Niestety doszło do wielu wypadków, bo „autostrada” była zatłoczona. Właśnie dlatego również w nocy starałem się pozostawać w grze jak najdłużej – opowiadał węgierski biegacz, który już wcześniej doświadczał nocy bez snu, dlatego nie stanowiło to dla niego większego problemu. Przez te 20 dni dokuczały mu za to odciski i uraz mięśnia udowego. Przebieg zawodów można było śledzić na bieżąco na stronie Ferenca Szőnyiego w popularnym serwisie społecznościowym. Codziennie jego zmagania obserwowały dziesiątki tysięcy internautów. Pozytywne komentarze dodawały mu mnóstwo siły, podobnie jak to, że była przy nim jego partnerka Szilvia.
Niecałe 10 lat wcześniej jeszcze nic nie wskazywało na taki obrót spraw. Szőnyi do ukończenia 43 lat w ogóle nie uprawiał sportu. Dla jego rodziny zawsze ważniejsza była praca, dlatego już jako dziecko, pracował – również latem – w rodzinnej winnicy za stawkę w wysokości 1 forinta i 30 fillerów. Potem został murarzem i otworzył prosperujące przedsiębiorstwo budowlane. Stosunkowo wcześnie się ożenił; urodziło mu się czworo dzieci, a dziadkiem został już w wieku 50 lat. W 2007 r. jako przedsiębiorca znalazł się w trudnej sytuacji, co skłoniło go do przemyśleń nad swoim życiem. Przemijająca młodość i przybywające kilogramy uświadomiły mu, że musi zmienić styl życia.
Pewnego kwietniowego poranka na placu budowy, kiedy przyjaciel Szőnyiego zaczął biegać, on do niego dołączył. Od tamtej pory nie próżnował. Najpierw zgłosił się do udziału w długodystansowej wędrówce, potem regularnie wybierał coraz bardziej ekstremalne zawody – zarówno biegowe czy rowerowe, jak i pływackie. A jeszcze w wieku 40 lat nie umiał nawet pływać:
Dokładnie w wieku 44 lat, 6 tygodni przed pierwszym podwójnym Ironmanem, poszedłem na swój pierwszy trening pływacki. Co prawda, nie utopiłem się, ale moje ruchy przypominały dryfującą w wodzie kłodę. Przynajmniej tak mówił mój drogi przyjaciel László Kiss. Od tamtego czasu bardzo się poprawiłem, ale nadal nie jestem mistrzem pływackim. Zazwyczaj wychodzę z basenu jako ostatni z uczestników, a potem próbuję nadrobić w biegu i jeździe na rowerze.
Chociaż uczył się pływać dopiero miesiąc przed pierwszym Double Ironmanem w 2008 r., jeszcze w tym samym roku jako trzeci dotarł do mety meksykańskiego Deca Ironmana. Przepłynął wówczas 38 km, przejechał na rowerze 1800 km i przebiegł 420 km. W 2010 r. został mistrzem świata na dystansie Double Deca Ironmana, a w 2013 r. przebiegł dystans Ironmana trzydziestokrotnie w ciągu 30 dni, zdobywając srebrny medal w Triple Deca Ironmanie. Kiedy zaś w 2017 r. w Himalajach zorganizowano najtrudniejszy bieg maratoński na świecie – Hell Race odbywający się na wysokości 5000 m n.p.m. i dystansie 480 km, z trzech uczestników jedynie Ferenc Szőnyi ukończył bieg.
Zawsze chciałem pojechać w Himalaje, a teraz, po odwiedzeniu ich, jeszcze bardziej kusi mnie wizja dostania się na najwyższy szczyt świata, Mount Everest. Do dziś mam w pamięci tamten wyścig, pamiętam dokładnie całą trasę, każdy kilometr. To był prawdziwy sprawdzian siły, zmuszał do ogromnej dyscypliny i uwagi, jakich codzienne życie od nas nie wymaga. Poruszanie się po górach, gdzie dostępność tlenu jest ograniczona, to doświadczenie, którego nie da się z niczym porównać. Musiałem znaleźć równowagę pomiędzy bieganiem a chodzeniem, kontrolować ruchy ciała i zmieniać je, jeśli zachodziła potrzeba. Wiedziałem, że jeśli ukończę bieg, wygram zawody – to mnie wówczas inspirowało.
W lipcu Szőnyi wystartował w szwajcarskich zawodach Ironman Swissultra. Sędziowie dwa razy przerywali wyścig z powodu złej pogody, więc planowane pobicie rekordu opóźniło się. Ostatecznie „Racemachine” pokonał dystans w ciągu 213 godzin, zostając złotym medalistą.
Szilvię martwiła wtedy moja kondycja, bardzo się bała, że tego nie przeżyję. Ciężko było podtrzymać w niej optymizm do końca, ale rozwiązaliśmy ten problem, wzajemnie się wspierając. Wiele dla mnie znaczyło, że była przy mnie podczas tej misji. Na zawodach od stolicy Meksyku po Nowy Jork zjawiali się też najwięksi fani, którzy mówili mi: „jesteś jedynym człowiek na świecie, który robi coś takiego”. Nigdy wcześniej tego nie słyszałem. Jestem naprawdę dumny, że udało mi się z czystym umysłem i świadomością ukończyć tamten wyścig.
W piwnicy Ferenca Szőnyiego mieści się nie tylko siłownia, ale i witryna – honorowe miejsce zajmowane przez jego puchary, medale i dyplomy. Jak sam mówi, jeśli się do niej zajrzy, poczuje się ogromny przypływ inspiracji.
Miałem wielkie marzenie, żeby w swojej karierze sportowej, w pełni zdrowia i sił witalnych robić coś – powiedzmy – wyjątkowego, niezwyczajnego. Teraz rozpiera mnie radość i duma. Czuję też jednak pewien niedosyt... Zawsze chciałem wygrać, bo kto by nie chciał? W każdym wyścigu, w którym startuję, chciałbym być najlepszy.
Szőnyi wciąż regularnie bierze udział w zawodach. Teraz, w wieku 53 lat, nie ma konkretnych planów, ale patrzy w przyszłość z optymizmem:
Nie mam w tej chwili żadnego celu sportowego. Lato było bardzo ekscytujące, obfitowało w tyle wrażeń, że nawet nie chcę myśleć, co będzie dalej. Zresztą zazwyczaj to zawody znajdują mnie, a nie na odwrót. Coś się jeszcze z pewnością trafi, a do tego czasu sobie odpocznę. Dostałem na przykład zaproszenie na wyjazd na Biegun Południowy. Zawsze pojawiają się takie ekstremalne pomysły: pustynia, Alaska... To jest oczywiście kuszące. No, ale nie mam listy rzeczy, które chciałbym zrobić. Tak wiele już osiągnąłem, ukończyłem wszystkie wyścigi, które sobie wyśniłem... Jako biegacz nie wymarzyłbym sobie nic lepszego i piękniejszego! Na razie nie mogę przeżyć faktu, że jest coś, do czego na całym świecie zdolny jestem tylko ja.