Pozostaje nam filar trzeci, żywioł rzymski i łaciński – prawo. Mówiąc o nim sięgniemy do św. Tomasza ponieważ on to właśnie doskonale zsyntetyzował starą rzymską tradycję prawną z duchem i nakazami chrześcijaństwa – pax romana stał się u niego w pełni rozwiniętym pax romana christiana. I tak, zdaniem Akwinaty, „prawo jest to jakaś norma i miara ludzkiego postępowania. Kierując się nią człowiek poczuwa się do obowiązku czynienia czegoś albo do powstrzymywania się od czynienia czegoś. Toteż łacińska nazwa prawa – lex, wywodzi się od ligare - wiązać, ponieważ zobowiązuje do czynienia (lub nie czynienia czegoś)”[1]. Zasady działania, które stworzenie nierozumne ma zaszczepione pod postacią przymuszającego instynktu, istotom rozumnym ukazane są jako reguły prawa, odwołujące się do jego wolności i rozumności. Skąd jednak umysł ludzki owe normy ma wziąć? Autor Summy teologicznej nie ma wątpliwości, że są one niedowolne, co więcej, mają najwyższe możliwe ustanowienie, będąc objawione jako Boska opatrzność i jako takie mogące być również poznawane rozumem:
„Światem kieruje Boska opatrzność i wszystko we wszechświecie rządzone jest według pomysłu Boga. I dlatego też i sam ów pomysł rządzenia rzeczami, istniejący w Bogu jako głowie wszechrzeczy, jest w istocie swej prawem. A ponieważ, jak czytamy w Księdze Przysłów, pomysł w Bogu nie powstaje w czasie, ale jest wieczny, dlatego i to prawo trzeba uznać za wieczne”[2].
Do istoty prawa należy przeto jego nieprzemijalność i transcendentne umocowanie w tym, co przekracza zmienne i zawodne ludzkie oceny i koncepty. Prawo musi być jednak równocześnie „kompatybilne” z naturą tych istot, których dotyczy. Prawo Boskie nie łamie przeto istoty człowieka, ale ją wiedzie ku jej najwyższemu celowi – dobru - w którym znajduje ona ostateczne spełnienie, a zatem i szczęśliwość. O tyle zaś o ile owo wieczne prawo poznajemy, o ile mamy w nim „udział”, bo nas dotyczy, rozpoznawać możemy również prawo naturalne. Albowiem stworzenie „ma w sobie udziałowo prawo wieczne. Dzięki niemu jest w nim skłonność do należytego działania i do celu. I właśnie to udziałowo istniejące w stworzeniu rozumnym prawo wieczne zwie się prawem naturalnym”[3]. To więc, co jako ludzie rozpoznajemy z prawa wiecznego zwie się prawem naturalnym. I w końcu „partykularne rozporządzenia, wypracowane ludzkim rozumem, zwiemy prawem ludzkim.Oczywiście muszą być przy tym zachowane inne warunki wymagane od istoty prawa”. Jakie? Rzecz jasna zgodność z prawem naturalnym i tym samym Boskim (bo porządek natury ustanowiony jest przez Boga). Akwinata cytuje tu z uznaniem myśl Cycerona: „Początek prawa (ius) tkwi w samej naturze. Z kolei to, co rozum uznał za pożyteczne, weszło w zwyczaj. I wreszcie temu, co wyszło z natury i zwyczaj potwierdził, bojaźń i nienaruszalność prawa (lex) nadały moc obowiązującą”[4].
A zatem prawo czysto ludzkie (stanowione) jest bytowo najsłabsze i istotowo zależne od prawa naturalnego. To pierwsze zatem czerpie swą wiarygodność ze zgodności z tym drugim. Dlatego w pewnych okolicznościach, w imię prawa naturalnego można i trzeba odrzucić stanowione. Mamy, na przykład, naturalne prawo obalać z tronów i urzędów szaleńców, zbrodniarzy, wichrzycieli bądź tyranów – wszystkich tych, którzy sami chcieliby ustanawiać normy moralne, nie bacząc na strukturę samego bytu; którzy czarne chcieliby zwać białym, a podłe szlachetnym, którzy chcieliby czynić zło w majestacie swych urzędów i godności. Albowiem prawo tkwi w naturze rzeczy, złożył je tam Bóg. I nie tylko złożył, ale też pozwolił ludziom poznać: albo wprost przez Objawienie albo za sprawą rozumowych dociekań z tym Objawieniem niesprzecznych. Chcąc zatem utrzymać pax musimy założyć, iż istnieje transcendentna norma prawa, że nie może być ono czymś arbitralnie stanowionym, nawet jeżeli ustala je demokratyczna większość lub absolutny władca – w przeciwnym razie skazani jesteśmy na to, co zwie się pozytywizmem prawniczym. Ten bowiem wyraża się właśnie w przekonaniu, iż „ważność norm prawnych wynika z ich pozytywnego ustanowienia lub rzeczywistego społecznego oddziaływania, że prawo skodyfikowane jest jedynym prawem w przeciwieństwie do prawa naturalnego, które dąży do podporządkowania ‘zwykłego’ prawa jakimś normom ponadpozytywnym i wyprowadzania z treści tych ostatnich prawa stanowionego”[5].Z tego założenia pozytywistów wynikają wszakże nieuchronnie dalsze wybitnie niepokojące konsekwencje:
„Pozytywizm prawniczy postuluje rozdzielenie prawa i moralności […]. Prawo nie wymaga oceny moralnej, by być prawem; prawem więc może być także prawo, które jest niemoralne”[6].
Znamy doskonale fatalne przykłady aplikacji reguły oddzielenia prawa od moralności – wystarczy wspomnieć prawodawstwo hitlerowskich Niemiec czy stalinowskiej Rosji. Dzisiaj także prawodawcy niejednokrotnie próbują samowładnie orzekać co jest wartością pozytywną, a co negatywną – spójrzmy choćby na spory dotyczące aborcji czy eutanazji. Innymi słowy, pozytywizm prawniczy opiera się na moralnym relatywizmie (konwencjonalizmie), a równocześnie go legalizuje, podnosząc do poziomu obowiązującej reguły. Znamy te mechanizmy od czasu sofisty Trazymacha z Chalcedonu: prawo jest tym, co dany władca chce ustanowić jako prawo, co jest władny promulgować i co może wyegzekwować. Zmieni się władca – zmieni się prawo, być może nawet radykalnie, ponieważ wyraża ono jedynie interes tego, kto ma władzę (nie jest przy tym istotne czy mówimy o pojedynczej osobie czy grupie).
Z pewnością takie ujęcie istoty prawa nie może stać się podporą jakiejkolwiek wspólnoty kulturowo-cywilizacyjnej. Przeciwnie, jest symptomem głębokiego rozkładu kultury prawnej i całego społeczno-politycznego ładu. Prawo oraz wartości na straży których ono stoi, muszą posiadać nadprzyrodzoną legitymizację. Tylko wtedy mają one rzeczywistą moc i cieszą się zaufaniem społecznym. Wartości winny mieć siłę realnego wpływania na ludzkie życie, niejednokrotnie całkowitego jego przebudowywania lub nawet poświęcania. Potęgę takową posiadają jednak tylko wtedy, gdy wierzymy, iż pochodzą „z wysoka”, są objawieniem wiecznych, niezmiennych elementów bytu. Któżby bowiem poświecił swe życie w imię czegoś, co z definicji jest jedynie krótkowieczną i zmienną ustawą ludzką? Powaga praw winna wynikać z tego, że strzegą rzeczy transcendentnych i doskonałych w swej wiecznotrwałości. Pozytywizm prawniczy jest początkiem końca każdego ordo. Tak było w starożytnej Grecji i Rzymie. Tak jest i dziś.
Nie tylko jednak o treść prawa chodzi. Równie ważna jest możność jego egzekwowania. Nie na wiele zdadzą się najlepsze nawet ustawy, gdy państwo nie chce albo nie może stworzyć narzędzi ich egzekucji. Nic tak podkopuje autorytetu praw jak ich „papierowość” – istnienie tylko w grubych kodeksach i podręcznikach dla studentów. Występek musi być ścigany z całą surowością i do skutku. Ktokolwiek prawo łamie nie powinien mieć nawet cienia nadziei na to, że ujdzie sprawiedliwości – choć przynależy mu fundamentalne prawo do obrony i sprawiedliwego procesu. Nie może być wszakże tak, że są zbrodnie i ofiary, a prawo i wymiar sprawiedliwości nie są w stanie ani wskazać, ani tym bardziej ukarać winnych. Prawo nieskuteczne straszliwie korumpuje społeczeństwo, a także sam wymiar sprawiedliwości – staje się on tylko narzędziem politycznych koterii i grup interesów. Wszyscy muszą być także równi wobec prawa – nie może być „równiejszych”, „nietykalnych” czy jakichś „opcji preferencyjnych” czy „kontekstów kulturowych”, dzięki którym to, za co jednych karzemy innym uchodzi bezkarnie. Zbrodnia ma być ścigana „do skończenia świata” i to bez względu na godności, wpływy czy sprawowane urzędy winowajcy. Pretorianie sprawiedliwości niezawodnie muszą zapukać w końcu do właściwych drzwi. Fiat iustitia et pereat mundus – niech zginie świat, byleby stało się zadość sprawiedliwości – taką naukę pozostawił nam prawdziwy Rzymianin, a zarazem ojciec Kościoła, św. Augustyn. Czy uchowaliśmy ją i urzeczywistnili?
Spuścizna Rzymu to jednak nie tylko prawo, ale pewna szersza idea społecznego bezpieczeństwa i ładu, a także zewnętrznego (zmysłowego) oraz wewnętrznego (duchowego) piękna, które owego porządku muszą pozostawać założeniem i wsparciem. Chodzi także o piękno przestrzeni wspólnej – budynków publicznych, placów, parków, ulic i pomników - by móc wśród niego żyć i pozwolić mu się uszlachetniać na co dzień, w aktywności publicznej i zwyczajnych zajęciach. Estetyczne piękno Rzymu podziwiamy do dziś w tych resztkach, które ocalały z pożogi dziejów. Jest ono wyrazem dążenia do harmonii Ducha i ciała, tego co publiczne i tego, co prywatne, tego, co rozumne z tym, co rozumność przekracza. I końcu tego, co ludzkie z tym, co należy do bogów.
***
Zauważmy, iż te trzy filary są istotnie współzależne – gdy usuniemy jeden z nich, chylą się ku upadkowi także pozostałe oraz, rzecz jasna, całość tego, co na nich spoczywa. Kiedy przestajemy dostrzegać wyjątkowość ludzkiego umysłu-logosu, przestajemy również wierzyć w Transcendencję-Logos, kiedy zaś przestajemy w nią wierzyć – odrzucamy także ideę wieczystego moralnego prawa: Nomos-Logos. Wówczas porządek społeczny ulega destrukcji, a jedynym motywem działań jednostkowych, a co gorsza również politycznych, staje się instynktowne dążenie do wygody, przyjemności, „lekkości” bycia, względnie władzy i bogactwa, które je umożliwiają. Kres etosu, realizowanego nawet za cenę cierpienia i życia, jest symptomem ciężkiej społecznej, kulturowej i moralnej choroby. Pragnienie komfortu, lenistwo, niechęć do dyscypliny i samodoskonalenia, cynizm, niezdolność do umiaru i wyrzeczenia, obojętność wobec religii i spraw ojczyzny zawsze w dziejach poprzedzały upadek danej formacji kulturowo-cywilizacyjnej. Pytanie o to, w jakiej kondycji znajdują się dziś owe trzy filary Zachodu jest rzecz jasna pytaniem retorycznym: jest oczywiste, że od trzystu lat są one systematycznie osłabiane i niszczone jako rzekome przeszkody na drodze tak czy inaczej definiowanego postępu. W ostatnich dziesięcioleciach proces ten jednak wyraźnie przyspieszył. Na placach zachodniego świata zupełnie wprost nawołuje się dziś do ostatecznego zerwania z jego dziejowo wypracowaną spuścizną, w imię budowy na jego gruzach jakiegoś innego, „nowego i lepszego” świata. Nikt dziś już nie ukrywa za zasłoną ładnie brzmiących fraz ataków na chrześcijaństwo, klasyczną filozofię, czy ideę prawa naturalnego. Pozwala to domniemywać, iż walka o tożsamość świata zachodniego, łacińskiego i chrześcijańskiego weszła w fazę decydującą i nikt nie będzie mógł już dłużej unikać opowiedzenia się za nią – lub przeciw niej.
Bartosz Jastrzębski
Autor jest doktorem habilitowanym kulturoznawstwa, filozofem, pisarzem i etykiem, wykłada na Uniwersytecie Wrocławskim.