Back to top
Publikacja: 09.03.2020
Skazani na bunt, czyli polska literatura prawicowa ostatnich lat
Kultura


"Dobra literatura nie jest ani prawicowa, ani lewicowa. Ona ma być po prostu dobra i powinna być pod ochroną państwa tak jak wojsko, policja czy rodzina." Te słowa padły w styczniu 2019 roku na antenie kojarzonego właśnie z polską prawicą Radia WNET, a wypowiedział je dr Józef Maria Ruszar mianowany niedawno przez ministra Kultury Piotra Glińskiego na dyrektora Instytutu Literatury. W ten sposób Ruszar bronił się przed zarzutami "Gazety Wyborczej" - czołowego polskiego dziennika lewicowo-liberalnego - iż nowopowstająca instytucja będzie przede wszystkim promować pisarzy o konserwatywnych poglądach.

Oczywiście opinie, że podstawowym kryterium oceny sztuki powinna być jej jakość, a nie ideowa albo polityczna przynależność, pojawiają się tu i ówdzie co pewien czas. Sęk w tym, że chyba już nikt w nie nie wierzy. Dobitnie przekonał się o tym Stephen King, który niedawno podzielił się taką refleksją w kontekście Oscarów. Jego tweet spowodował istną lawinę krytyki, ocierającej się miejscami wręcz o hejt, której autor kultowego "Lśnienia" - sam przecież zdeklarowany zwolennik Partii Demokratycznej i wróg Donalda Trumpa - prawdopodobnie długo nie zapomni. W Polsce, przy zachowaniu wszelkich proporcji, sytuacja prezentuje się dosyć podobnie, czego spór o Instytut Literatury stanowi najlepszy wyraz.

Co prawda postulaty programowej polityzacji literatury padają najczęściej ze strony lewicy - tu prym wiedzie środowisko "Krytyki Politycznej", będącej owej lewicy intelektualną kuźnią - lecz ostatnie lata udowodniły, że żywioł polityczności szczególnie intensywnie uwidacznia się właśnie w obozie szeroko pojętych konserwatystów. Dzieje się tak zapewne dlatego, że po latach całkowitej dominacji dyskursu liberalnego mają oni wreszcie szansę odreagować i głośno wykrzyczeć to, co od z górą trzydziestu lat, czyli od momentu transformacji, leżało im na sercu. Konserwatyści dostali dziś głos. Sprzyja im rozwój Internetu. Poza tym mają własne wydawnictwa i nagrody.

Można się nawet posunąć do wniosku, że literaturę zaangażowaną, przesiąkniętą bliskimi im ideami uprawiają oni zupełnie otwarcie. O ile bowiem obóz progresywistyczny - nie tylko ten w Polsce - przez lata infekował kulturę swoim przekazem "na miękko", po prostu nasączając książki czy filmy treściami promującymi ten światopogląd i przekonując, że jest on po prostu normalny, o tyle twórcy prawicowi nie ukrywają, że chodzi im o rozpropagowanie konkretnej agendy. A to oczywiście musi rodzić pewne określone konsekwencje dla tego, co i jak tworzą.

Rymkiewicz i Wencel, czyli chrzest smoleński

Lecz zanim o tym, spróbujmy najpierw może wybadać, do jakiego stopnia da się mówić o prawicowej literaturze jako o odrębnym, charakteryzującym się pewnymi swoistymi cechami zjawisku. By z kolei to ustalić, należy prześledzić, jak w ogóle wyemancypowała się z polskiego literackiego krajobrazu. A można tu wskazać trzy najważniejsze etapy - kamienie milowe, które doprowadziły do sytuacji, z jaką mamy do czynienia obecnie. Jest ona o tyle symptomatyczna dla dzisiejszych czasów, że twórczość konserwatywna, choć prężna i nie mogąca raczej narzekać na brak odbiorców, rozwija się w zasadzie w niszy.

Zaczęło się jeszcze w głębokich latach 90., konkretnie w roku 1994. Wówczas to dwaj młodzi autorzy identyfikujący się jako konserwatyści - Grzegorz Górny i Rafał Smoczyński - stworzyli pismo "Fronda". Była to pierwsza próba wykonania intelektualnego i artystycznego wyłomu w dominującym wtedy w Polsce nurcie lewicowo-liberalnym, który wielu prawicowców nazywa dziś prześmiewczo Salonem. To dało wiatr w skrzydła wielu pisarzom, a szczególnie dziennikarzom kontestującym pookrągłostołowy ład. Weszli przebojem w struktury mediów III RP, próbując wzbogacać je o konserwatywny przekaz. Szybko dorobili się tam przydomka Pampersi. Niektórzy zaś odkryli w sobie żyłkę literacką.

Potem przyszedł rok 2008, a wraz z nim powieść Bronisława Wildsteina "Dolina nicości", która odbiła się w mediach naprawdę szerokim echem. Trudno się zresztą temu dziwić - Wildstein, posługując się konwencją tzw. opowieści z kluczem, bezkompromisowo rozprawił się z tuzami ówczesnych polskich elit spod sztandarów "Gazety Wyborczej" i pokazał przełom 1989 roku jako zaiste judaszową zdradę solidarnościowych ideałów. To wtedy po raz pierwszy - i na dobrą sprawę chyba ostatni - prawicowy głos tak silnie wybrzmiał w mainstreamie. A choć na Wildsteina spadła lawina krytyki, jego książka na długi czas stała się punktem odniesienia dla innych autorów podzielających konserwatywne wartości.

Momentem kulminacyjnym stała się oczywiście katastrofa smoleńska. To po niej nastąpił ostateczny podział - zarówno w kręgach politycznych czy medialnych, jak też i w społeczeństwie czy w kulturze. Większość tzw. "niepokornych dziennikarzy", kwestionujących oficjalną linię rządu PO co do przyczyn katastrofy jako po prostu wypadku lotniczego, została wyrzucona z mainstreamowych mediów, gdzie dotąd pracowali. Poskutkowało to powstaniem niezależnego obiegu medialnego nazywanego Strefą Wolnego Słowa, a w jego ramach takich projektów jak Telewizja Republika i tygodnik "Uważam Rze". Pisarze, ma się rozumieć, też nie próżnowali.

A ponieważ ducha takich przełomowych dziejowych momentów jak 10 kwietnia w Polsce najlepiej zawsze wyrażał język poezji, wypada wyróżnić dwa nazwiska. Już kilka dni po katastrofie na łamach dziennika "Rzeczpospolita" ukazał się wiersz-apel Jarosława Marka Rymkiewicza pt. "Do Jarosława Kaczyńskiego". Rymkiewicz nie tylko wezwał w nim prezesa PiS do odważnego i natychmiastowego działania, ale też nadzwyczaj trafnie zdiagnozował sedno rodzącego się właśnie fundamentalnego podziału, który niestety trwa do dziś i z dnia na dzień niszczy polskie życie publiczne. Sam wiersz - co nietrudno zgadnąć - też stał się kością niezgody.

Smoleńsk okazał się także momentem triumfu dla Wojciecha Wencla - znanego dotąd jako subtelny poeta metafizyczno-religijny. Po 10 kwietnia u Wencla nastąpiła istna erupcja utworów sięgających do najgłębszych pokładów narodowej mistyki, bogato nasiąkniętej katolickim mesjanizmem. Było to - de facto - wskrzeszenie polskich tradycji romantycznych, które w XIX wieku wykrystalizowały się na styku katolicyzmu i represji ze strony zaborców - szczególnie carskiej Rosji. Wencel dopuścił się tutaj niewątpliwie swoistej "myślozbrodni", gdyż wielu "postępowych" krytyków już lata wcześniej polski romantyzm na dobre pogrzebało.

Można z tego pobieżnego szkicu wysnuć podstawowy wniosek: literatura prawicowa to - bez względu na wewnętrzne podziały w samym środowisku - przede wszystkim literatura protestu. Nie o estetykę czy rozrywkę w niej chodzi, lecz o bunt przeciwko zastanemu status quo oraz panującej w zachodniej cywilizacji hegemonii liberalizmu. I właśnie ta cecha wydaje się spinać ją w całość i definiować o wiele bardziej niż cokolwiek innego. Sporadycznie nawet wbrew samym twórcom.

Wildstein i Lisicki, czyli między literaturą a publicystyką

Dobrą tego ilustracją jest zdarzenie, które miało miejsce w 2012 roku w warszawskiej księgarni Traffic Club podczas promocji książki wspomnianego już Bronisława Wildsteina pt "Ukryte". Prowadzący ją Jacek Karnowski - publicysta oraz szef tygodnika "Sieci" - w pewnej chwili, ku zaskoczeniu zarówno autora, jak i publiczności, zdradził kryminalną puentę powieści. Na uwagę skonsternowanego pisarza, że takich rzeczy nie należy robić, nieco zbity z tropu Karnowski odparł, że to przecież tylko konwencja kryminału, bo od początku i tak wiadomo, że chodzi o coś innego. I to w zasadzie pokazuje nam obraz polskiej prawicowej literatury jak w soczewce.

Sam Wildstein może się oburzać, ile wlezie, ale przekonanie o zasadniczej drugorzędności akcentów pozapolitycznych w jego prozie najwyraźniej weszło już w krew jego czytelnikom. Inni ważni literaci z nurtu prawicowego - tacy jak Rafał A. Ziemkiewicz, Paweł Lisicki czy Waldemar Łysiak - chyba nawet nie próbują udawać, że ich pierwszoplanowym celem jest stworzenie poczytnej beletrystyki. Kiedy zestawia się ich publicystykę z tworzonymi przez nich utworami literackimi, wyraźnie widać, że te drugie są po prostu przepisaniem na język fikcji diagnoz i tez, które zawierają w swoich felietonach i esejach.

Za przykład niech posłuży tu wydana w 2018 roku "Epoka Antychrysta" Pawła Lisickiego. Lisicki jako pisarz jest znany przede wszystkim ze swoich rozpraw eseistycznych z pogranicza religioznawstwa i zagadnień cywilizacyjnych. W prawicowym światku dużym echem odbiły się takie jego publikacje jak "Luter. Ciemna strona rewolucji" (2017), "Dżihad i samozagłada Zachodu" (2015) i "Tajemnica Marii Magdaleny" (2014). Już same tytuły wiele mówią o zawartości, a zestawione z publicystyką medialną Lisickiego dopełniają obraz jego tematów. Kiedy bierzemy do ręki "Epokę Antychrysta", od razu się orientujemy, że dostajemy w zasadzie to samo, tyle że ubrane w quasi-powieściowy sztafaż.

Posługując się konwencją sf, Lisicki kreśli w niej wizję ostatecznego upadku Kościoła zdominowanego przez modernizm, feminizm i ideologię LGBTQ. Fabuła jest tu jednak rachityczna, by nie powiedzieć - pretekstowa, a przedstawione postacie, w których natłoku czytelnik zresztą bardzo szybko się gubi, to w zasadzie jedynie egzemplifikacje formułowanych przez autora tez. Czysto lekturowej przyjemności ze śledzenia akcji czy przejmowania się losami bohaterów raczej nie uświadczymy, ale też nie o to w tej - jak sam ją Lisicki nazywa - powiastce chodzi.

I podobnie rzecz przedstawia się z utworami wielu innych prawicowych aka konserwatywnych pisarzy - Marcinem Wolskim i jego niby-powieścią "Ostatnie konklawe", Piotrem Goćkiem i jego udającym sf "Demokratorem", czy wreszcie z cieszącym się statusem literackiego celebryty Ziemkiewiczem, który chyba już na dobre dał sobie spokój z prozą. W każdym razie to wszystko pokazuje widoczny już na pierwszy rzut oka rys polskiej prawicowej literatury: nie sposób w niej oddzielić pierwiastka czysto artystycznego od stricte publicystycznej krytyki opanowanej przez lewicowy dyskurs rzeczywistości. A wręcz to drugie na ogół góruje nad pierwszym.

Reguła ta przejawia się zresztą też w życiorysach większości prawicowych pisarzy. Są oni bowiem albo dziennikarzami, którzy w pewnym momencie postanowili wypowiedzieć się literacko, albo pisarzami, którzy zaczęli pracować w mediach. Lisicki szefuje obecnie tygodnikowi "Do Rzeczy" konkurującemu o uwagę konserwatywnych odbiorców z "Sieciami", Wildstein za poprzednich rządów PiS przez pewien czas piastował stanowisko prezesa TVP, a Ziemkiewicz - jeszcze w latach 90. znany głównie w kręgach miłośników fantastyki - już od dawna funkcjonuje przede wszystkim jako komentator polityczny. Tak samo Marcin Wolski i inni - Piotr Zaremba, Andrzej Horubała itd.

Za ciekawy przypadek należy uznać Witolda Gadowskiego. Choć - podobnie jak wymienieni wcześniej - większość zawodowego życia przepracował jako dziennikarz, a do tego wyśmienity reporter, dzisiaj zaciekle, z iście romantycznym zapałem, walczy o obecność literatury na prawicy. Sam jest autorem sensacyjno-szpiegowskich powieści "Wieża komunistów" i "Szlag trafił". Jakiś czas temu uruchomił  niezależną działalność wydawniczą. Promuje przemilczanych przez mainstream - czasem również ten konserwatywny - pisarzy, a ostatnio ogłosił konkurs na polską powieść współczesną. Z naciskiem na powieść właśnie.

Gadowski i Nowakowski, czyli między polityką a romantyzmem

A skoro już romantyzm przywołaliśmy, spróbujmy się zastanowić, o czym tak naprawdę opowiada polska literatura prawicowa i czy jej paliwem na pewno jest li tylko płasko rozumiana polityczność. Ta romantyczna dykcja z pewnością najjaskrawiej ujawniła się we wzmiankowanej już wyżej twórczości Wojciecha Wencla, ale wbrew pozorom nie jest on wyjątkiem. Wróćmy do Gadowskiego. Zarówno on sam, jak i bohater jego powieści, niegrzeczny i niekłaniający się układom dziennikarz Andrzej Brenner, to klasyczna figura samotnego bojownika o prawdę i zasady, doskonale znana z kart polskiej historii i literatury.

Kimś w gruncie rzeczy bardzo podobnym okazuje się Radek z powieści Rafała Ziemkiewicza "Żywina", który stara się rozwikłać tajemnicę śmierci posła Samoobrony. Ba, dokładnie taki sam romantyczny archetyp odnajdziemy u Zbigniewa Herberta, który przez ostatnich dziesięć lat życia silnie orbitował wokół prawicy, a dziś bywa przez nią uznawany za "swojego" poetę. Echa tego archetypu rezonują w opowiadaniach Marka Nowakowskiego, zaludnianych przez podrzędnych cwaniaczków i wyrzutków kierujących się swoiście pojętym kodeksem honorowym. Można się go wreszcie dopatrzeć po prostu w biografiach wielu konserwatywnych autorów.

Wydaje się więc, że polityka, polityczność czy jakkolwiek to jeszcze określić, jest dla polskiego pisarza o prawicowych zapatrywaniach nie tyle celem samym w sobie, co narzędziem - nie zawsze zresztą aż tak znów oczywistym - do wykrzyczenia: non possumus! Polski prawicowiec, podobnie jak jego wielcy romantyczni poprzednicy Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki oraz Cyprian Kamil Norwid, upomina się o cnoty. I to nawet jeśli jego bohaterowie są życiowo potrzaskani i nie zawsze tak święci, jak by sami chcieli. Polski prawicowiec sprzeciwia się aksjologicznej atrofii dotykającej współczesny, opanowany duchem modernizmu świat.

Ostatnio zaś coraz częściej ostrzega przed zagrażającymi nam wszystkim ideologiami. I ma przy tym dosyć ambiwalentny stosunek do ściśle artystycznej warstwy tego, co wychodzi spod jego klawiatury. Chociaż z drugiej strony doskonale zdaje sobie sprawę, że jego czytelnicy nie tego po nim oczekują. A przynajmniej większość z nich. Zabawę formą i lanie wody pozostawia twórcom salonowym. Już nie liczy na ich poklask. A nie liczy, bo chyba wreszcie przewalczył to, co od 1989 roku najbardziej leżało mu na wątrobie - kompleks niższości.

Nobel dla Tokarczuk, czyli prawicowcy zapomnijcie

Salon zaś odwzajemnia się tym, w czym jest najlepszy: taktycznym niezauważaniem wymieszanym z szyderstwem, jeżeli nadarzy się dobra ku temu sposobność, i okazjonalnymi analizami, w których na ogół zwraca się uwagę, że prawicowi pisarze mają niezdrową fiksację na punkcie seksu. W lewicowej prasie co pewien czas pojawiają się takie teksty jak ten Justyny Sobolewskiej w tygodniku "Polityka" z marca 2019 roku. Sobolewska konstatowała w nim m.in., że w prawicowej literaturze kobiety służą co najwyżej za trofea, a dzielni mężczyźni walczą z terrorem homoseksualizmu i opierają się atakom feministek usiłujących zmienić ich w galaretę.

Chociaż i w tym aspekcie zdarzają się wyjątki. Po przyznaniu literackiego Nobla Oldze Tokarczuk - na prawicy przyjętego oczywiście z taktownym chłodem - niemałe zaskoczenie wywołała Kinga Dunin - krytyk i pisarka związana z "Krytyką Polityczną". Stwierdziła ona mianowicie w wywiadzie udzielonym Robertowi Mazurkowi na łamach "Gazety Prawnej", że jakkolwiek żaden z prawicowych literatów na Nobla liczyć nie może, to jednak nie ma wątpliwości, że Jarosław Marek Rymkiewicz jest znakomitym pisarzem. Tytułem ciekawostki dodajmy, że w roku 2003 właśnie Rymkiewicz otrzymał przyznawaną przez "Wyborczą" Literacką Nagrodę Nike. Co oczywiście dziś byłoby już niemożliwe.

W tym samym wywiadzie Dunin przyznała zresztą otwarcie, że literacki establishment jak najbardziej swój światopogląd posiada i że na ogół jest on liberalny. Tłumaczyła to tym, że bez wieloznaczności, którą właśnie liberalizm zapewnia, nie ma prawdziwej literatury. Prawicowcy zaś według niej nie są w cenie, bo w przeciwieństwie do lewicowców i liberałów wszystko i wszystkich oceniają i osądzają, nie dając możliwości manewru. Nie czas tu i miejsce, by z tym poglądem polemizować czy pokazywać, że ci ze strony przeciwnej wcale nie są wolni od uprzedzeń, aczkolwiek warto się zastanowić, czy Dunin na pewno ma rację.

Stępniak i Lubelski, czyli czy serce powieści bije też po prawej stronie

O niezachwianym przekonaniu Salonu, że "prawdziwa literatura" jest ich domeną, najdobitniej niech świadczy wypowiedź ubiegłorocznej noblistki z 2016 roku. Podczas finałowej gali Nike, którą dostała za powieść "Księgi jakubowe", stwierdziła ona - dość, trzeba przyznać, autorytatywnie - że dziś serce powieści bije po lewej stronie. A jest tak, gdyż - jak argumentowała - należy otworzyć się na inność człowieka, pojąć jego motywacje i utożsamić się z nim. Niestety, jak wiele na to wskazuje, deklaracja ta nie przekuwa się na Salonie w czyn, gdy idzie o pisarzy konserwatywnych. A tymczasem po piętach starych wyjadaczy depczą tam już nowe roczniki.

Choćby rocznik 1986 w osobie Anny Stępniak - niekryjącej się ze swoim konserwatyzmem blogerki i socjologa, która niedawno zadebiutowała powieścią "Bardzo mi niemiło". Stępniak z rozmachem i talentem maluje w niej obraz współczesnej Warszawy oraz zagubionych w niej, a jeszcze bardziej w swoich wnętrzach, ludzi. Jej książka zadaje czytelnikowi fundamentalne i nurtujące zwłaszcza wielu młodych prawicowców pytanie o to, dlaczego nie jesteśmy w stanie się porozumieć - między innymi na płaszczyźnie politycznej - i dlaczego to, co wydaje się oczywiste nam, już niekoniecznie musi być takim dla naszych nawet bliskich znajomych.

Stępniak, podobnie jak Gadowski, postawiła w stu procentach na selfpublishing, co - jak czytamy na jej stronie - stanowi idealne rozwiązanie dla wszystkich, którzy cenią sobie prawdziwą wolność słowa, zwłaszcza w dobie powszechnej zależności od grantów, dotacji i ideologicznych zamówień. Chyba - jak można się domyślić - z naciskiem na to ostatnie. Co - jak staraliśmy się wykazać - też stanowi jakiś kluczowy wyznacznik dzisiejszej prawicowości, skupionej w dużej mierze na walce z tyranią lewicowej politycznej poprawności. Tymczasem Stępniak udowadnia, że nie tylko się jej nie obawia, ale także że świetnie opanowała nowoczesne narzędzia bezpośredniego docierania do czytelników.

Innym przykładem, mogącym zadać kłam buńczucznemu manifestowi Tokarczuk, jest rocznik 1984, za którym kryje się Jakub Lubelski i jego bardzo ciepło przyjęta "Boiduda". Lubelski - publicysta związany z konserwatywno-katolicką "Teologią Polityczną", gdzie pisuje o styku sztuki z sacrum - serwuje nam w "Boidudzie" powieść pokoleniową z ujmująco rozpisanymi elementami bildungsroman. Nie jest to temat obficie na prawicy reprezentowany. Prezentujący tę wrażliwość pisarze wydają się na ogół zbyt zajęci walką o pryncypia i stawianiem czoła lewactwu, żeby pochylać się nad czymś tak subtelnym jak dojrzewanie i formowanie się młodego człowieka z całym bagażem owego procesu nieoczywistości.

Wychwalający tę książkę na portalu wspomnianej już "Teologii Politycznej" Mateusz Matyszkowicz zwrócił uwagę, że aby w dzisiejszym postchrześcijańskim świecie konserwatyzm mógł ponownie stanąć na nogi i odzyskać suwerenny głos, powinien przede wszystkim zacząć od własnego domu. A do tego potrzebuje nie tylko manifestów, wieców czy demonstracji, lecz również - a może przede wszystkim - literatury, która na nowo opowiedziałaby o zawiłościach ludzkiego ducha. I propozycją taką jest w opinii Matyszkowicza właśnie "Boiduda" - poruszająca historia chłopaka wychowywanego bez ojca.

Te przykłady pokazują, że tak naprawdę spektrum tego, co dziś uznajemy w Polsce za prawicowe lub konserwatywne, jest szerokie. Czytając Stępniak i Lubelskiego można odnieść wrażenie, że nazywanie czegoś prawicowym może niekiedy stanowić pułapkę. Bo może w gruncie rzeczy wcale nie chodzi tu o to, do jakiej szufladki włożymy dany utwór czy jego autora, lecz o próbę spełnienia postulatu Józefa Mackiewicza - pisarza uznawanego za duchowego ojca prawicy - że tylko prawda jest ciekawa. Kiedyś dążenie do prawdy i wiara w to, że ona istnieje, było normą, dziś dostaje stempelek "prawicowe".

Takie czasy, tak nam wypadło. Tymczasem powstają kolejne książki i kolejne wydawnictwa, a nagroda Mackiewicza - obecnie na prawicy najbardziej prestiżowa - namaszcza kolejne nazwiska.

 

Marcin Królik - ur. w 1979 roku pisarz, publicysta i bloger. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 2013 zadebiutował powieścią "Drzewo różane". Uprawia również eseistykę i reportaż, w których skupia się na szeroko pojętych kwestiach duchowych i cywilizacyjnych.

 

Źródła:

"Literatura i polityka po 1989 roku" oprac. zbiorowe, wyd. Ośrodek Myśli Politycznej 2017

https://teologiapolityczna.pl/mateusz-matyszkowicz-szukanie-konserwatywnej-literatury

https://wnet.fm/2019/01/30/dr-ruszar-dobra-literatura-nie-jest-ani-prawicowa-ani-lewicowa-ona-ma-byc-po-prostu-dobra-i-byc-pod-ochrona-panstwa/