Właśnie rozpoczął się weekend, o czym prawie żeśmy zapomnieli - dzieci do szkoły nie chodzą, a my siedzimy z nimi w domu. Nasza szkoła, a przynajmniej te klasy, do których uczęszczają nasze dzieci, powolutku wdraża nauczanie na odległość. Prac domowych jest niewiele, ale i do nich trudno się zabrać. Preferowane są wszystkie inne czynności, a najchętniej w minecrafcie.
W Budapeszcie mieszkańcy są zdyscyplinowani, przynajmniej w centrum miasta. Nad brzegiem Dunaju nie ma tłumów, spotkać można pojedyncze osoby, wygrzewając się jak jaszczurki na schodach lub czytających książkę.
Gorzej jednak nad Jeziorem Weneckim. To trzecie największe jezioro na Węgrzech leży w połowie drogi z Budapesztu nad Balaton i, jak łatwo się domyśleć, jest ulubionym miejscem rekreacji dla wszystkich, którzy chcą się wyrwać ze stolicy na jeden dzień. Tu podobno są sceny dantejskie! Tłum ludzi zwiedziony piękną pogodą beztrosko przechadza się po deptaku, zajadając smakołyki z otwartych małych gastronomii. Nomen omen zapowiedź scenariusza włoskiego.
Może zapowiadane od jutra duże ochłodzenie sprawi, że większość jednak pozostanie w domu. Póki co zachęceni ostatnią szansą na słońce i listem pani nauczycielki wyruszyliśmy na zdrowotny spacer do najbliższego skrawka natury, a więc na Wzgórze Gellerta. Takich amatorów wiosennych wrażeń było więcej, ale nie na tyle byśmy nie mogli zachować bezpiecznej odległości. Zamknięte granice i brak turystów sprawiły, że w końcu mieszkańcy Wzgórza mogli się poczuć jak u siebie.
Na polance przy Ogrodzie Filozofów panował nastrój piknikowy i grając w badmintona na chwilę można było zapomnieć o stanie zagrożenia. Nie trwało to jednak długo, bo pan, który puszczał latawce, nagle krzyknął, zerwał się do lotu i już był przy ławce, na której zostawił swoje rzeczy i zachowując bezpieczny dystans zrugał starszą panią, która ledwo co zdążyła sobie na niej przysiąść. „Proszę odejść, proszę odejść, czy pani nie wie, że jest epidemia. Proszę się nie zbliżać do moich rzeczy!” Przestraszona pani nie od razu zrozumiała o co chodzi, jeszcze się nie przestawiła na savoir-vivre wirusowy, z łagodnym uśmiechem tłumaczyła, że ona tylko na chwilkę, chciała odpocząć, ale pan jak wściekły pies ujadał „proszę odejść, proszę odejść, proszę się nie zbliżać do moich rzeczy”, a pani podkuliła ogonek, smętnie zwiesiła głowę i odeszła.
„W siną dal, w siną dal…”
Jako że muzyka łagodzi obyczaje, trzeba chyba zacząć śpiewać z balkonów.