Brat Csaba, czyli Csaba Böjte, węgierski franciszkanin z Transylwanii, założyciel Fundacji im. św. Franciszka w Dévie (rum. Deva). Pracował jako górnik, mechanik samochodowy, następnie potajemnie wstąpił do zakonu, a od lat 90. prostuje losy tysięcy osieroconych, biednych dzieci w całej Rumunii. Oprócz podstawowych warunków życia (zakwaterowanie, ubranie, jedzenie itp.) zapewnia się dzieciom naukę i udział w obozach. Z jednym z najbardziej znanych węgierskich mnichów rozmawialiśmy o jego drodze życia, o ważnych świętych i o Polakach…
Moje pierwsze pytanie dotyczy początku powołania. Z tego co wiem, brat Csaba nie zawsze był księdzem–mnichem. Opowiedziałby Ojciec, jak rozpoczęła się życiowa droga Ojca?
W tym czasie mieliśmy w Transylwanii, w Rumunii dyktaturę. W mrocznych czasach komunizmu człowiek miał trzy możliwości wyboru: po pierwsze, mógł się spakować i pojechać w świat, gdziekolwiek, jak najdalej stąd. Ta droga była tak naprawdę dostępna prawie dla wszystkich i w Transylwanii niestety wybrało ją wiele osób — opuścili ojczyznę. Byli też tacy, którzy schowali głowy w piasek i mówili, no, nie jest tu tak źle, można wytrzymać, jakoś przetrwamy. Gdzie indziej też są kłopoty, no to i my wytrzymamy. To był rodzaj kompromisu. W ten sposób bardzo wiele osób utonęło w codziennym życiu. A ja czułem, że nie chcę iść na kompromis, ani uciekać, no więc co miałem czynić? Trzeba zrobić wielkie sprzątanie. Zróbmy w tym kraju porządek, pomyślałem sobie. I od tego momentu zacząłem nad tym pracować z modlitewną miłością. Szukałem sojuszników, gdyż zdałem sobie sprawę, że w pojedynkę jestem i mały, i słaby. Odkryłem, że moim najlepszym przyjacielem jest Dobry Bóg i świadomie zacząłem szukać Jego bliskości. To już duży chłopiec, może się mną zaopiekować, będzie mógł nade mną czuwać. Powolutku zacząłem się coraz bardziej angażować: krok po kroku udało mi się pięknie skończyć teologię, a potem zostałem franciszkaninem i poświęciłem swoje życie Bogu.
Jesteśmy teraz na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych — w tym okresie, a dokładniej na początku lat dziewięćdziesiątych, został otwarty pierwszy dom. Czy to prawda, że powstał on tak, że pewnego dnia podszedł Ojciec do zamkniętego budynku klasztoru i urwał kłódkę?
Zacząłem w 1990 r. Czułem, że my, mniejsi, najlepiej jeżeli będziemy pomagać tym najmniejszym. A ponieważ to dzieci są najmniejsze i najbardziej bezbronne, więc im musimy pomóc. Kiedy ubrałem habit, to miałem zwierzchnika, i stanął też za nami prowincjał. I wtedy powoli, pięknie, z duszą ufającą Bogu, złożyliśmy śluby i zaczęliśmy.
Tutaj w Dévie znajdował się ten pusty, znacjonalizowany budynek klasztoru, który został nielegalnie zabrany i przywłaszczony. Nie zwracali na niego szczególnej uwagi, i tak nikt go nie potrzebował. Nikt w nim nie mieszkał od czasów powodzi w siedemdziesiątym trzecim, był całkiem porzucony. Poszliśmy tam w 1993 roku i po prostu zdjąłem z niego kłódkę. Ponieważ nie nadawał się do zamieszkania, zaczęliśmy robić drobniejsze i większe poprawki, aż w końcu pięknie, powoli naprawiliśmy go, sprawiliśmy, że nadaje się do zamieszkania i od tego czasu działa.
Skąd powołanie, aby poświęcić się dzieciom?
Wystarczyło się rozejrzeć. W tym czasie w Rumunii było wiele dzieci-żebraków. Jeden system się skończył, komunizm upadł i tak naprawdę pozostała po nim wielka nędza. Cóż można było zrobić: wziąłem się i pozbierałem te dzieci tu i tam. Oczywiście, każde z nich ma swoją historię, swoją opowieść, swoje małe życie. Uwierzcie, że to wspaniałe przeżycie mieszkać i pracować z nimi, kochać je.
Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że państwo rumuńskie na dłuższą metę pozwoli nam, albo mi na to. Nic nie wskazywało na to, co więcej, wiele razy chcieli nas wyeksmitować. Ale my każdego dnia robiliśmy coś małego i powoli pięknie wybudowaliśmy ten świat. Do dziś uważam za cud, że mogliśmy to tak zrobić.
Czy liczy ojciec, ile dzieci przewinęło w trakcie jego pracy?
Jakże by nie! Moi koledzy dokładnie je liczą, ale ja też wiem mniej więcej: jak dotąd przyjęliśmy ponad sześć tysięcy dzieci, wychowaliśmy je z miłością i w dobroci. Historia każdego z nich jest nieco inna, inaczej ciekawa. Ale wszystkie są urocze. Zawsze mówię i tak też myślę: że Bóg nie stwarza odpadów.
Może nie wszyscy nasi czytelnicy wiedzą, więc wyjaśnijmy: fundacja przyjmuje dzieci węgierskie czy rumuńskie?
No ale jak w końcu mógłbym je oddzielić, które jest jednym, a które drugim? U nas, w Rumunii mieszka w okolicy mnóstwo rodzin mieszanych. Zwłaszcza tu, w Południowej Transylwanii, za komunizmu działało mnóstwo kopalń, produkowano ropę i pracowały huty. Jakoś tak to trzeba sobie wyobrazić, jak zagłębie Ruhry. Pracowało tu mnóstwo ludzi, okolica była jak wielki tygiel. Wiele jest małżeństw mieszanych, większość dzieci ma takiego ojca, a owaką matkę. Rodowód bezpańskich psów nie jest jednoznaczny. Jednym słowem nigdy nie patrzyliśmy, kto skąd przyszedł. U nas wszyscy uczą się i rumuńskiego, i węgierskiego. Według mnie to tak pięknie działa, z miłością, w pokoju. Na przykład dzieci nigdy nie pytają się nawzajem, kto ma jaką narodowość, kto ma jakich przodków. Oni są naprawdę spoko, to fajna sprawa.
Książkami o przyjaźni polsko–węgierskiej można by zapełnić bibliotekę, a szczególnie bogata jest historia relacji Transylwanii z Polską. Co ojcu przychodzi do głowy, kiedy słyszy słowo Polska?
Bardzo ich kochamy. My tutaj, w Transylwanii, mamy żywe wspomnienia o Polakach, choćby od czasów ojczulka Bema, ale już od panowania Batorych, a nawet króla Władysława I Świętego. Bo przecież nie może być przypadkiem, że patronem Transylwanii jest król Władysław I Święty, urodzony w Polsce. Łączy nas bardzo wiele. Między naszymi dwoma narodami istnieje normalny związek, miłość i wzajemne zrozumienie. Tak dobrze widzieć, że Polacy wielokrotnie przyjeżdżają na Węgry, nawet aby wziąć udział w protestach. Jeśli czytamy złe wieści z Polski, my również jesteśmy smutni, a jeśli dobre, radujemy się razem z wami.
Jeśli chodzi o mnie, na przykład chętnie przeczytałbym więcej o tym, że Polska kilka lat temu w ramach wielkiego święta ofiarowała się Chrystusowi Królowi. Pod wpływem tego zaproponowałem, że kiedy będzie wielkie spotkanie eucharystyczne w Budapeszcie, to może być piękna okazja, aby Węgry świadomie ofiarowały się Jezusowi. My, nieprawdaż, jesteśmy Królestwem Matki Bożej, ale jak dobrze byłoby, gdyby naród mógł przyjąć Jezusa Chrystusa za swego króla, i w ten sposób czcić go i kochać.
Nawiasem mówiąc, kilka lat temu pewien miły polski ksiądz wyrzeźbił dla nas kilka posągów. To prawie naturalnej wielkości postacie z Betlejem. Podarował je nam, a my zabraliśmy je do kopalni soli w Praid (Parajd). Są tam na dole, pokazujemy je publiczności podczas wielkich świąt.
Kiedy brat Csaba odwiedził Polskę?
Proszę sobie wyobrazić, że ja nigdy nie byłem w waszym cudownym kraju. Ale jak tylko mnie wezwą do wygłoszenia kazania, czy do pracy, bardzo chętnie pojadę. Zjeździłem Australię i Amerykę. Wszędzie zapraszali mnie żyjący tam Węgrzy, ale Polskę jakoś dotąd omijałem. Mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja.
Na dniach świętowaliśmy 100. urodziny polskiego papieża Jana Pawła II. Jak wspomina ojciec Ojca Świętego?
Ja niestety nie spotkałem się z nim osobiście, ale w związku z jego osobą snuję właśnie plany na dużą skalę. Tutaj, u nas w Csíksomlyó (Șumuleu Ciuc) chcemy stworzyć ogromny, trzyhektarowy park medytacyjny, w którym ludzie, spacerując i modląc się mogliby zreorganizować i uporządkować swoje życie. Zastanawiałem się, komu można by poświęcić ostatnią stację, i doszedłem do wniosku, że najlepiej aby nazwą najważniejszej stacji w ogrodzie było Totus Tuus, na cześć papieża św. Jana Pawła II.
Obszar, na którym to planujemy, to bardzo starożytny park, który w XVII wieku był używany w podobnym celu przez Jánosa Kájoniego (łac. Johannes Caioni, rum. Ioan Căianu). Wówczas działał jako gaj i ogród ziołowy. Nasz plan to park medytacyjny z piętnastoma stacjami, przez które można by się było przespacerować — a każda stacja byłaby wydarzeniem z życia Maryi. Byłby na przykład dziedziniec spotkania, dziedziniec radości, dziedziniec zobowiązania życia, dziedziniec ucieczki, dziedziniec Pięćdziesiątnicy, gdzie można by się modlić razem z apostołami. Co więcej, nie poprzestalibyśmy na tym, byłby również dziedziniec, na którym św. Stefan ofiarowuje koronę Matce Boskiej, a także zaprojektowalibyśmy dziedziniec z dzwonem na południe i dziedziniec różańcowy. A ostatnią stacją byłby dziedziniec poświęcenia, poddania się i byłoby wielką radością, gdyby pojawił się tam także piękny posąg papieża Jana Pawła II. Cóż, teraz podłożyłem się, może ktoś, gdzieś miałby jakiś dobry pomysł…
I tak, przynajmniej symbolicznie, dotarłby do Csíksomlyó, ponieważ pomimo ogromnych oczekiwań nie był w stanie tam dotrzeć gdy był papieżem.
To prawda, lud Transylwanii modlił się mocno, naprawdę czekali na niego. Ale proszę pozwolić, że opowiem pewną historię. Kiedy jednak dojechał do Bukaresztu, poprosił też o pewien prezent. Państwo rumuńskie zwróciło wówczas trzy nieruchomości, specjalnie na prośbę Jana Pawła II. Jedną z tych trzech nieruchomości jest budynek obok kościoła w Csíksomlyó, który miał być biskupstwem. Niestety tak się nie stało, a budynek został zwrócony tylko na papierze, bo de facto do dziś służy innemu celowi. Drugi to Batthyáneum, słynna biblioteka w Gyulafehérvár (Alba Iulia), a trzeci to nic innego, jak klasztor w Devie, w którym mieszkamy z osieroconymi dziećmi. Tak się więc złożyło, że nasze dzieci są również dziećmi Jana Pawła II. Czy w końcu papież wybrał te trzy nieruchomości sam, czy też długo radzili nad nimi, tego nie wiem, w każdym razie, byłem wtedy bardzo zaskoczony, obok dwóch takich ogromnych, ważnych budynków, trzecim stała się ten nasz, w którym do dziś mieszkają dzieci z Dévy.
Dwa tygodnie temu brat Csaba odbył wirtualną pielgrzymkę na cześć Sługi Bożego Jánosa Esterházyego. Czy według ojca, jego przykład jest ważny? Jak narodziła się ta inicjatywa?
Kilka lat temu zostałem zaproszony do grobowca Esterházyego, aby odprawić mszę świętą: bez dwóch zdań odbyłem pielgrzymkę i zaoferowałem, że kiedykolwiek chętnie pojadę, jeżeli w czymkolwiek mogę im pomóc. Od tego czasu dużo czytałem i rozmawiałem o jego postaci i przykładzie. W Transylwanii historie takie jak jego brzmią znajomo. Zadaniem polityków byłoby planowanie przyszłości bez ranienia kogokolwiek, również członków mniejszości. Wierzył w to również święty polityk i polityk-święty János Esterházy, który zawsze miał odwagę otwarcie głosić swoje pomysły. Autokratyczna polityka lat pięćdziesiątych, nawet pomimo czasu nienawiści, była wierna woli ojca niebieskiego. Jestem szczególnie otwarty i wrażliwy na ten temat, ponieważ represji doświadczyłem również na własnej skórze. Mój ojciec został uwięziony z powodów politycznych: pisał wiersze, za co dostał siedem lat. A kiedy wyszedł z więzienia, to wkrótce potem zmarł, niech Bóg ma go w swojej opiece.
Jednym słowem, sam to często mówię, że zmuszenie żaby do wskoczenia do sadzawki nie jest trudne. Albo inaczej, zaprosić księdza do wygłoszenia kazania — cóż, zawsze chętnie spełniam takie prośby, ale ta była szczególnie ważna. Teraz jednak, ponieważ mamy taki kwarantannowaty świat, niestety nie było można zorganizować ceremonii pamiątkowej, która odbywa się co miesiąc. Zadzwonili do mnie i tym razem pielgrzymkę odbyli nie do jego grobu, ale do mnie do Devy, zresztą online. Tutaj modliłem się za niego i prosiłem o Boże błogosławieństwo i pomoc w kanonizacji pana Esterházyego.
Węgrzy poza obecnymi granicami kraju mają jeszcze jedną ważną postać, której kanonizacja również się rozpoczęła, jest to Áron Márton z Transylwanii. Czy zachowuje ojciec pamięć o nim?
On mnie bierzmował, rzecz jasna! W końcu w Transylwanii tylko on był biskupem. Dla nas, tutejszych Węgrów jest postacią nieuniknioną. Wychowaliśmy się na jego myślach, czytałem jego niezliczone pisma i przemyślenia. Ważne i radosne jest dla mnie, że mogłem go poznać, że możemy iść za jego przykładem, jego nauczaniem pasterskim. Dobrze, że mogę stąpać po jego śladach.
Na koniec niech ojciec pozwoli, że poproszę go o błogosławieństwo i zachętę dla tych wszystkich, którym teraz, w czasie koronawirusa jest trudno.
Nasze życie jest w rękach Dobrego Boga, on jest tym, który rządzi, kształtuje, buduje nasze życie, więc musimy mu zaufać. Więc jeśli Dobry Bóg pozwolił na to, musiał mieć powód, dla którego to zrobił. A my nie otrzymaliśmy od niego ducha strachu, ale ducha miłości i przywiązania. Musimy się nawzajem wspierać, dodawać odwagi do kontynuowania drogi Boskiej miłości. Jeśli Pan zamknie jakieś drzwi, z pewnością otworzy dla nas gdzieś inne, być może nawet piękniejsze okno. Ze swojej strony zachęcam wszystkich, aby nie schodzili ze ścieżki miłości i szli nią dalej, trzymając się Dobrego Boga.