Recenzja książki Pawła Lisickiego: Luter. Ciemna strona rewolucji
Dlaczego tak zapalczywie atakuje tego żyjącego pięćset lat temu człowieka, z taką żywą i gruczołową wściekłością? To jest najciekawsze pytanie. Naprawdę to mnie ciekawi. Pół tysiąca lat. To jednak dużo czasu. Jeśli żyjący współcześnie człowiek wciąż może być na niego tak wściekły, jeśli jeszcze w 2020 roku musi go mieszać z błotem i mordować z ciągle świeżą pasją, to znaczy, że on jednak coś potrafił. Coś zrobił. A wobec tego żyje do dziś.
To prawda, Paweł Lisicki jest zawsze wściekły. Ciągle ze wzrokiem skierowanym w niebo, z wyciągniętymi ramionami, ryczy narzekając i oskarżając. Pada na kolana, łzawą twarz obmywa w prochu, oskarża i wrzeszczy, argumentuje i urabia, wbija do głowy i biczuje, zachwyca się i nie wierzy, jęczy i powala. A to wlecze Polaków przed sąd boski, a to wydaje wyrok na rozpustny, zepsuty, upadający Zachód, kiedy indziej zdziera–rozdziera zasłonę z żydowskiej religii Holokaustu. Lży, wzdycha, modli się, woła Boga i ludzkość na świadka. Chwyta czytelnika za ramię, łapie za ucho, bierze za grabę i szarpie, ciągnie za sobą, tuczy argumentami, jak wieśniaczki gęsi, popycha przed sobą, dyryguje nim, nie daje mu ani chwili spokoju, szturcha go i pcha do przodu jak na jakimś szalonym, egzaltowanym biegu z przeszkodami.
Teraz pretekstem jest akurat Luter.
Mroczny rewolucjonista.
Który nie chciał reformować, ale niszczyć.
To jedno z jego najważniejszych stwierdzeń.
Luter, mnich augustianin, były chrześcijanin, kapłan i teolog, ojciec reformacji, nie tylko nie zrobił nic dobrego, ale nawet nie chciał nic dobrego, co więcej, chciał zła, miał na celu nie zachowanie tradycji, ale zniszczenie tradycji, organizacji i duchowości chrześcijańskiej.
Jego drugie stwierdzenie jest nie mniej ważne.
Papież jest głupi. Słaby, durny i naiwny. Co najmniej. I jak na razie to jeszcze mamy dobre chęci. Dziś panujący papież działa przeciwko prawdziwemu chrześcijaństwu. Jest zdrajcą. Jest bezsilny. Jest durniem. Taki jest cały katolicki kościół chrześcijański, a przynajmniej jego ogromna część.
To drugie stwierdzenie jest dla niego ważniejsze niż pierwsze, ponieważ nie chodzi już o kogoś, kto żył pięćset lat temu, ale o żyjącego dziś. Za to, co wydarzyło się pół tysiąca lat temu, nie jesteśmy odpowiedzialni, ale za to — jak najbardziej. To nasza teraźniejszość. Nadal możemy coś zrobić.
Możemy się modlić. Możemy agitować. Możemy myśleć. Możemy się wściekać. Możemy płakać, szlochać i grozić. Możemy walczyć. Możemy demaskować. Możemy porównywać i oceniać. Możemy przemawiać, mądrze argumentować i składać donosy.
Możemy protestować.
I Lisicki to właśnie czyni. W nieprzejednanej walce o odzyskanie autorytetu papiestwa dziko i nieprzejednanie znieważa papieża. Być może nie byłoby sprawiedliwym twierdzenie, że robi to tak samo, jak jego żyjący przed pięciuset laty poprzednik, diabelski augustianin, który „w walce z papiestwem ściemnia i kłamie aż się za nim kurzy”.
Żeby nawet niewinny czytelnik zrozumiał, o czym jest mowa.
Paweł Lisicki napisał książkę zatytułowaną: Luter: Ciemna strona rewolucji. Książka ukazała się w Warszawie w 2017 roku, czyli dokładnie pięćset lat po rozpoczęciu reformacji (jeśli za jej początek przyjąć list protestacyjny brandenburskiego Albrechta Hohenzollerna do biskupa Moguncji i zawartą w nim argumentację w sprawie sprzedaży listów odpustowych, której to 95 tez Luter tego samego dnia, 31 października 1517 roku przybił do bramy kaplicy zamkowej w Wittenberdze).
Książkę możemy czytać jako biografię, ale w rzeczywistości są to materiały do dyskusji. Polemiczny pamflet religijny.
Zaciekły, zdesperowany, oskarżający i kpiący, którego ferworu oraz biczującego i niedowierzającego głosu nie możemy mu wytykać. Bo właśnie taki jest ten gatunek literacki.
Co boli autora?
Przede wszystkim zdrada papieża. Bo jak inaczej można to nazwać, jeśli papież rehabilituje Marcina Lutra? Jeśli następca i spadkobierca świętego Piotra mówi, że Luter dał kościołowi lekarstwo i pomógł mu odzyskać Pismo Święte? Jeżeli według biskupa Rzymu, katolicy powinni uczyć się reform od luteranów? Jeżeli Ojciec Święty wyznaje ekumenizm? Gdy jezuicki Władca Apostolski wbrew chrześcijańskiej tradycji i autorytetowi uznaje prawo do buntu i odnowienia? Jeśli głowa kościoła nie jest już ziemskim przedstawicielem najwyższej władzy, osobistym pośrednikiem autorytetu Pana? Gdy namiestnik Jezusa Chrystusa sympatyzuje z tymi, którzy stają do walki z katolicką tradycją i moralnością, a nawet z wiarą chrześcijańską? Jeżeli papież Franciszek, pontifex maximus, arcykapłan kościoła, przemawia i zachowuje się tak, jakby razem z Lutrem i on dążył do obalenia kościoła rzymskiego?
Bo przecież to był ostateczny cel Lutra, nie ma wątpliwości. Nie chciał reformować, naprawiać niezaprzeczalnie istniejących nadużyć, ale niszczyć.
To ostatnie jest ważne, bo dla Lisickiego główny bohater jego książki to nie tylko postać historyczna — zmarła pięćset lat temu, którą teraz staramy się w taki czy inny sposób, wraz z jej dziełem ocenić, — ale ktoś, kogo duch wciąż wywiera wpływ i niszczy.
Ale Papież Franciszek tego nie widzi. Nie czuje, że stawką jest władza papieska, a wraz z nią autorytet, a nawet istnienie kościoła rzymskiego.
Autor z osłupieniem cytuje zdania Karla Lehmanna, zmarłego niedawno biskupa Moguncji, według którego wystąpienie Lutra miało siłę proroczą, a on sam może być nazwany świadkiem ewangelii, może być ojcem katolików w wierze. — Diabeł i piekło, nie potrafię zrozumieć, nie mieści mi się w głowie! — rzęzi Lisicki rozpaczliwie, bo nie luteranin twierdzi w ten sposób, ani jakiś wolnomyśliciel o febrycznym umyśle, ale arcykapłan katolicki, który napisał książkę o papieżu Benedykcie XVI, „pokornym pracowniku winnicy Pańskiej”, opublikował dziesiątki tomów i artykułów w kwestiach wiary i polityki religijnej, który wykładał na Pontificia Universitas Gregoriana, Papieskim Uniwersytecie w Rzymie, za zgodą papieża Juliusza III założonego w 1553 roku przez św. Ignacego Loyolę i św. Franciszka Borgiasza, ten Karl Lehmann, który przez dwadzieścia lat był przewodniczącym Konferencji Episkopatu Niemiec, i którego w końcu papież Polak Jan Paweł II mianował kardynałem.
— To okropne, tajemnicze, niewytłumaczalne! — Tak jak niezrozumiałe jest, że kardynał Walter Kasper, przez wielu uważany za rzecznika papieża, za „papieskiego teologa”, pisze w swojej książce z 2017 r. (Marcin Luter. Ekumeniczna perspektywa), że Luter i jego rola są powoli przewartościowywane przez katolickich badaczy, a jego osoba stała się dla wielu z nich wspólnym ojcem kościoła. „Luter wpisuje się w starą tradycję odnowicieli Kościoła, jakim był przede wszystkim św. Franciszek”.
— A niech to diabeł! Bujda na resorach! Pic na wodę! — piekli się Lisicki, który uważa, że Luter dążył do zniszczenia papiestwa i Kościóła katolickiego, gdyż w swoich dziełach przedstawiał papieża i papiestwo jako diabelską kreaturę. Reformacja luterańska i luterańskie naprawianie nie były niczym innym, jak pragnieniem likwidacji, czego powód jest jasny jak słońce — aby przytoczyć epitety i struktury przydawkowe Lutra — ponieważ Kościół katolicki jest wstrętną babilońską dziwką, sam papież to Antychryst, świnia, żądny krwi wilk, prestidigitator nauczający Pisma Świętego, przekupny drań, mistrz złodziejstwa, szerzący choroby hipokryta i łotr, źródło wszelkiej bezbożności, zboczony bluźnierca, wróg Chrystusa, fałszerz Jezusa, świętokradca, ignorant, pies na lafiryndy, sodomita i transwestyta, nawet nie mężczyzna, tylko kobieta, pełen wstrętnych diabłów, które nieustannie wypluwa i wydycha, papieska nauka jest przypieczętowana gównem Szatana, i spisana pierdnięciem papieskiego osła…
Grubiański język może zaskoczyć współczesnego czytelnika, choć wulgaryzmy i przekleństwa są tak stare, jak ludzka mowa. Szorstkie słowa nie są obce ludziom kościoła, a czasem nawet świętym. Tertulian nazywa ciało kobiety kościołem, pod którym kipi kanał ściekowy. Św. Augustyn, który w młodym wieku tarzał się z czarnoskórymi numidyjskimi niewolnicami w afrykańskiej Tagaście i który przez większość swojego długiego życia nie mógł wytrzymać bez nałożnic, na starość porównuje piękne kobiece ciało do białego grobowca, od wewnątrz będącego zaropiałą zarazą. Jeśli zobaczysz szmatę, — pisze — w której są smarki czy flegma, nie dotykasz jej nawet czubkiem palca, a jednak drżysz z gorączki, gdy napotkasz spichlerz tego wszystkiego. Pomyślmy tylko o wierszach łotrzykowskich i wyszydzających kurwy, albo o naszym Bálincie Balassim, poecie renesansu, rycerzu z granicznego zamku, który poświęcił życie za ojczyznę, a w trakcie tego sypał kurwami, podłymi zwyrodniałymi sukinsynami, który mawiał, że jeśli Bóg pomoże, będzie panem, a jeśli nie pomoże, to i tak będzie, ale dzięki swemu kutasowi, albo życzył swym wrogom i oszczercom, aby mleko wyssane z cycka ich jebanej matki wrzało im w gardle jak gorzka trucizna.
Ale zostańmy przy wykształconych zwierzchnikach kościoła.
Nasz biskup katolicki Péter Pázmány jest jedną z czołowych postaci węgierskiej kontrreformacji i jednym z pierwszych gigantów retoryki i literatury węgierskojęzycznej. On wie najlepiej, że „język jest jak ogień, i jak maleńka iskierka spali połacie lasów, tak i język powoduje okropne spustoszenia”. Świadomie unika wulgarności, a nawet beszta swoich przeciwników w polemikach religijnych, że starają się uzupełniać luki swego braku wykształcenia, słabiutkie argumenty próbują wzmocnić świńskimi słowami. Jednak od czasu do czasu on także puszcza coś „malowniczego”, jak na przykład „wstrętne, zgniłe pomyje nadające się na śmietnik”; albo „chłopskie przekleństwa wymyślone przy końskim zadzie”, lub że „protestantom posyłam cuchnący ciężar mojej dupy”. Ostrzega jednak, że „język jest batem, który nie oszczędza nikogo”, więc jeśli to możliwe, nie mówmy: „Bodajby Bóg ściął ci szyję!”, „Niech to szlag trafi!”; „Wysusz się na szubienicy!”; „Niech to diabeł porwie!”.
Ostrzeżenia nie zawsze trafiały w cel. Pastor reformacki i polemista Péter Alvinczi kpiąco przezywa mniszki mamiszkami [właściwie po węg.: apáca i anyáca, co przypomina słowa tata i mama — przyp. tłum.] i ogłasza, że w Pożoniu [dziś: Bratysława — przyp. tłum.] wszystkie okazały się brzemienne, więc zostały zamknięte w kamiennym ogrodzie bez bramy. Pázmánya nazywa warchołem, hipokrytą, osłem, pełnym diabelskiej zazdrości i wyuczonego od diabła rzemiosła, który unika prawdy jak ślepy kundel rowu. Mówi, że „siedzi na twarzy” (czyli jest dupkiem), nazywa go potomkiem faryzeuszy w prostej linii, twierdzi, że kłamie, trzepie słowa jak świnia aksamit, że jest jak jeż, małpa, osioł czy lis, a jego próżności prą jedna za drugą jak piana na morzu pcha następną.
Przyszło mi do głowy dwóch moich przyjaciół.
Jeden z nich, poeta, zmarł kilka lat temu. Nie chodził do kościoła, ale uważał się za wierzącego katolika. Gardził wszelkimi odgałęzieniami i odrostami reformacji. Czego oni chcą, pytał czasami. Hołota, mawiał krzywiąc usta. Odnowiciele. Czterysta–pięćset lat? Co to jest? Nic. W porównaniu do dwóch tysięcy lat, do tradycji. Zmieniłby nawet znowu język mszy na łacinę. Kiedy mówiłem, że węgierscy księża katoliccy są leniwi i ospali, i zamiast porywać ze sobą, zmuszać do myślenia, szokować, tylko apatycznie wyśpiewują święte nauki, są znudzeni, bezduszni, nie potrafią nawet uczciwie mówić po węgiersku. To się nie liczy, mój przyjaciel spojrzał na mnie i wypuścił dym z papierosa. Nieważne, powiedział. Może być głupi lub tępy jak pień, wszystko jedno. To ksiądz. I liczy się tylko ksiądz i rytuał. Ceremonia. I tego wcale nie trzeba rozumieć.
Poeta zresztą cenił sobie myślicieli tradycjonalistycznych. Titusa Burckhardta, Juliusa Evolę i oczywiście René Guénona, matematyka, który był tak tradycyjny, że najpierw przyłączył się do nurtu teozoficznego, potem do gnostyków, później do masonów, aż w końcu został sufim. Mówię to tylko tak. I Ossendowskiego. I rosyjskiego kartografa Arsenjewa i jego bohatera, Nanaja, Dersu Uzałę. To też mówię tylko tak.
Drugi przyjaciel kiedyś (może z dziesięć czy piętnaście lat temu) napisał do mnie po przeczytaniu rękopisu mojej planowanej książki o mieście Pecz, której w końcu nie wypuściłem z rąk: „…udało się znaleźć rozwiązanie tajemnicy, chodzi tak naprawdę o to, że jest to jedyne miejsce na Węgrzech, gdzie prześladuje mnie myśl, że jego ciągłości można by się ewentualnie doszukać w starożytności. Czyli to byłoby jedyne miasto z tak zwaną historią europejską. Dlatego niepokojące jest to, że później tacy ludzie przywłaszczyli sobie literaturę węgierską, którzy życie religijne prowadzili w bielonych stajniach,…”.
List prywatny, więc stosownie do tego trochę niechlujny, te bielone stajnie niech więc mu wybaczą wszyscy protestanccy czytelnicy. Nawiasem mówiąc, to on jest tłumaczem omawianej właśnie książki o Lutrze. Tydzień temu znowu napisał do mnie: „…jeśli zrobisz dłuższą wersję przeznaczoną do Polaków, to mógłbyś skierować tok wywodu na to, jak odmienną rolę odgrywał węgierski protestantyzm: w przypadku Polaków katolicy byli patriotami, a protestanci kumplowali się ze Szwedami, kiedy ci napadli na Polskę, a tu katolicy kumplowali się z Wiedniem, a protestanci wypracowywali węgierską ideologię narodową itd. Chociaż nie o tym jest książka, warto to jednak wyjaśnić Polakom, którzy pojęcia o tym nie mają…”
Umówmy się, że niniejszym jest to wyjaśnione.
A zresztą nie jest to przeznaczone ani dla Polaków, ani dla nie-Polaków, po prostu przeznaczam to do każdego, piszę, co mi przyjdzie do głowy i może najbardziej ciekawi mnie w tej książce to, dlaczego autor jest taki wściekły i rozgoryczony i dlaczego czuję, że tak naprawdę nie jest zły na reformatorów czy ciemną stronę reformy, ale na swoich.
I teraz jakbyśmy zbliżyli się do rozwiązania.
Polscy katoliccy patrioci i kumplujący się ze Szwedami protestanccy zdrajcy. Na Węgrzech nie tyle, że jest odwrotnie, raczej wcale nie ma odwrotnie, bo to nieprawda. A właściwie prawda, ale nie do końca. (Podobnie jak i w Polsce, dał bym za to głowę.) Nie zagłębiam się w to, to są sprawy skomplikowane i zagmatwane.
Raczej przytoczę przykład rozterki. Przykład Gyuli Illyésa, poety. W Genewie, w Parku Bastionów, na pomniku Reformacji, obok Kalwina, Cromwella i innych znajduje się pomnik księcia siedmiogrodzkiego Istvána Bocskaiego. Podczas jednej z podróży do Szwajcarii do pomnika tego pielgrzymuje Illyés, syn węgierskiej puszty, ochrzczony w kościele rzymskokatolickim. Patrzy Bocskai na masywne postacie, i zastanawia się, czy to bezmierne cierpienie miało sens, kiedy „miliony ciał wiły się w męczarniach / na polach bitew, szubienicach i szafotach, / na palach, kołach i mistrzowskich / maszynach do zadawania bólu”. Czyż nie było zbyt wysoką ceną „trzydzieści lat zarazy, / wściekłość d’Aubigné'a, śmierć Coligny'ego, / niepomszczona noc świętego Bartłomieja, / połowa Niemiec, przełamana na dwoje / Europa i że przez sto pięćdziesiąt lat / byli tu Turcy, i nasza ojczyzna… / — To jest »zwycięstwo«! To zesłał na nas / Bóg, „by jasne stało się jak dzień”: / że walka nie o niego, a przez niego szła”. Wreszcie Illyés stwierdza: „Zwyciężyliście” i od razu dodaje: „Razem z wami zwyciężył sam Szatan”. To rozumiem, mógłby powiedzieć z satysfakcją Lisicki. Byłaby to jednak przedwczesna radość, bo poeta nie może pogodzić się z rezultatem, zaraz jak ogłasza wyrok, już się w nim wszystko odwraca, i znowu w duchu rzuca się do walki „zawsze pełen wiary w Pana pasterz z Tolny” (katolik) i „krnąbrny kaznodzieja z Sárrétu” (protestant). Zadaje sobie pytanie, czy istniejący dziś Węgrzy istnieliby bez Kalwina. Bez hajduków Bocskaiego. I cóż jeszcze mógłby wymienić! I jak jesteśmy już przy Bocskaim, to mógłby wspomnieć pełen religijnej cierpliwości i duchowej otwartości Siedmiogród, który stał się sukcesorem spustoszonego przez Turków Królestwa Węgier, i który intelektualny zapał reformacji uczynił centrum kultury węgierskiej. Siedmiogród polemizujący w sprawach wiary. Gdzie największą pasją pierwszego księcia nowo utworzonego małego księstwa, pierwszego na świecie unitarnego władcy — obok polowań, tańca, muzyki i książek — była polemika religijna. Gdzie zebranie w starym kościele w Turdzie w 1568 r., ogłosiło, że na terenie Siedmiogrodu każdy trend reformacji może swobodnie głosić swoje nauki: „niech kaznodzieje głoszą ewangelię, każdy według swego własnego rozeznania”.
„Bo cóż wcisnęło broń do rąk?” — pyta Illyés. Dlaczego buntownicy się buntowali? Byłoby lepiej, gdyby nikt nie stawił czoła Złu? „Gdyby bez słowa / »obumierała wiara« w »rzymskim rynsztoku«? / Gdyby idea i świat dążyły tam, dokąd / je wiedzie »kościelny handlarz w tiarze«, / gdyby nie było komu sprzeciwić się grzechowi?”
Lisicki sam przyznaje, że mogli się zdarzyć grzeszni biskupi, nawet wśród najbliższych doradców naprawdę czcigodnego i utalentowanego papieża Farnese, Pawła III (1534–1549). Oczywiście byłoby dziwne kruszyć kopie o coś wręcz przeciwnego, zwłaszcza jeżeli przypomnimy sobie wszystkie zapiski, jakie przetrwały o chciwych i ambitnych, mordujących swoich wrogów, zapładniających zakonnice i szlachcianki, uwodzących swoje własne siostry i siostrzenice, gwałcących dzieci i biskupów o dziewczęcych twarzach papieżach syfilitykach doby renesansu — Aleksandrze VI, Piusie III, Juliuszu II, czy Leonie X. (Choć faktem jest również, że poważny odsetek tych oskarżeń był szerzony właśnie przez nienawidzących się nawzajem papieży i kardynałów).
Nie mam powodu, by wierzyć Lisickiemu, który porządnie odsądza Lutra od czci i wiary, ale też nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Jeśli Kościół katolicki patrzy na swego bohatera w świetle swego obecnego stanu, to jest już wobec niego nieomal pobłażliwy. Dzisiejsi ekumeniści — pisze — są o wiele skuteczniejsi w niszczeniu niż wielki reformator. Diecezja Trewiru w Niemczech ogłosiła niedawno, że zamknie 96 procent swoich parafii: nadal będzie działać trzydzieści pięć z dziewięciuset. Czy Lutrowi spodobałoby się takie zwycięstwo nad katolikami? — pyta autor. — Przecież w końcu to nie słowo Boże zwycięża, jak chciał reformator, ale obojętność, odwrócenie się od Boga. „Cokolwiek powiemy o Lutrze — pisze — nie możemy zaprzeczyć, że bronił praw Boga z zaciekłą, żarliwą gorliwością, niemal szaloną wściekłością. (…) Najprawdopodobniej można powiedzieć, że w dzisiejszym bezbożnym świecie Luter czułby się obco”.
Starszy Lucas Cranach wykonał serię portretów Lutra. Delikatny miedzioryt wykonany w 1520 roku przedstawia uduchowionego mnicha. Zresztą na większości obrazów widzimy człowieka myślącego i odpowiedzialnego, wrażliwego i oddanego, może nawet troszczącego się. Nie wiem, czy te obrazy są „wierne”. Nie wiem, czy można oczekiwać jakichś „zdradzających” oznak. Które mogłyby obnażyć nieobliczalną duszę, ciągle popadający w przesadę niezrównoważony umysł, człowieka skłonnego do depresji, jak uważa wielu. Wskazywałyby na bezwzględnego wojownika. Na obszczekującego rewolucjonistę. Na bezczelnego, wspaniałego propagandystę, który świadomie wykorzystuje media, druk, ulotki, powielane drzeworytowe szydercze obrazki, podżegające piosenki. Który ma prawdę, czystość i uczciwość, umiarkowanie i rycerskość, staranność i wykształcenie w głębokim poważaniu, aby wyrazić się stylowo: sra na wszystkie zasady, bo dobrze wie, czuje w trzewiach, że nie tego potrzebuje, jeśli chce wpływać na masy, ale szorstkości, która jest prosta i nigdy nie działa na umysł, ale na serce, na emocje. Nie wiem, czy można oczekiwać takiego „zdradzającego” portretu. Przecież wielki malarz był przyjacielem Lutra, świadkiem na jego ślubie, ojcem chrzestnym jego pierworodnego dziecka, Anny. Zrobił też świetne portrety rodziców reformatora. Na dodatek sam jest czołową postacią reformacji, na obrazie swego syna, młodszego Lucasa Cranacha, stojąc na trójskrzydłowym ołtarzu kościoła Herdera w Weimarze, u stóp ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa, pomiędzy św. Janem Chrzcicielem a Lutrem. Nie wiem, czy moglibyśmy oczekiwać od niego więcej, niż nam daje, bo myślę, że starszy Cranach nie upiększa, to samo widział kiedyś na twarzach podmiotów swoich obrazów w trakcie ich tworzenia, co i my widzimy na jego portretach. Rzeczywistość. Jeśli takowa istnieje.
Miklós György Száraz
Recenzja po węgiersku ukazała się w czasopisma "Országút". Publikujemy tutaj za zgodą autora.