Wielu z nas być może jeszcze pamięta przestrogi rodziców o krążącej po ulicach „czarnej wołdze”, która porywa dzieci biegające bez opiekunów, daleko od domów. Wstyd powiedzieć, ale jeszcze w XIX wieku matki w Transylwanii straszyły dzieci polskimi lisowczykami…
Piotr Boroń
Lisowczycy – akwarela Juliusza Kossaka / domena publiczna
Formacja lisowczyków nazwę zawdzięcza pułkownikowi Aleksandrowi Lisowskiemu herbu Jeż, który był wybitnym dowódcą średniego szczebla, ale równocześnie typem awanturnika, nietrzymającego się wiernie zasad honorowych, służącego w wojsku dla kariery i zysku. Rozpoczął ją od przejścia ze strony przegranych Mołdawian, którym służył pierwotnie, do obozu zwycięskiego hetmana Jana Zamoyskiego po bitwie pod Bukowem w 1600 roku. W bitwie pod Kircholmem w 1605 roku jako porucznik chorągwi husarskiej dał ponoć popis wielkiej brawury. Głośny był jego udział w buncie żołnierzy, którym zalegano z wypłacaniem żołdu, za co został skazany na banicję. Powiedzmy to za Henrykiem Wiznerem, który cytuje list hetmana polnego litewskiego Karola Chodkiewicza z 10 grudnia 1604 roku: „W roku 1604 wojsko, które walczyło w Inflantach z naporem szwedzkim, odmówiło prowadzenia działań, nim nie otrzyma należnego żołdu. Pryncypałem ich Lisowski, człek bezbożny i buntownik. On tej konfederacji powodem, jego to i teraz fabryka [dzieło], że się rozeszli”. Następnie prawdopodobnie załapał się do rokoszu pod przywództwem Mikołaja Zebrzydowskiego, a po przegranej bitwie pod Guzowem, z której w trakcie zwiał, stanął przed brakiem perspektyw na przyszłość.
Jednak pojawił się niebawem podczas awanturniczej wyprawy Dymitra Samozwańca na Moskwę, podczas której szczególnie zasłynął. Zaciągnął się wówczas jako dowódca dwóch setek lekkiej jazdy, walczącej na sposób tatarski. Jego żołnierze zaskakiwali ruchliwością, nie używali taborów, które by ich spowalniały, tzn. szli komunikiem. Ich uzbrojenie ograniczało się do szabel, bandoletów i łuków, jak to przedstawił Rembrandt van Rijn na obrazie pt. „Jeździec polski” (a potem Juliusz Kossak, naśladując obraz Rembrandta), podkreślając tatarskie cechy lisowczyków przez kołpak i łuk refleksyjny. Za artylerię służyły im niewielkie moździerze (zwane „świerszczami”) o wadze ok. 10 kg, które można było przytroczyć do siodła i załadowawszy choćby szkłem lub gwoździami, pokiereszować kilkunastu wrogów od jednego wystrzału. Nie mieli skrupułów w wyciąganiu wiadomości od jeńców poprzez tortury i mordowaniu całych wiosek, by przed wrogiem zataić wiadomości o swojej liczebności, uzbrojeniu, kondycji oraz kierunku poruszania się. To wszystko sprawiało, że budzili przerażenie i byli skuteczni. Nie minęły dwa lata, a pod sztandary Lisowskiego zaciągnęło się już pięć tysięcy podobnych do niego wojaków (również Kozaków). Upadek Samozwańca nie załamał kariery Lisowskiego, bo oto sam król Zygmunt III Waza zaangażował się w interwencję w Rosji na rzecz zdobycia korony carów. Ponieważ obecność Lisowskiego wydawała się niezbędna w wyprawie, jako znającego doskonale wroga i jego terytorium, więc nawet cofnięto decyzję o jego banicji. Permanentny brak pieniędzy w skarbcu królewskim i hetmańskim sprzyjał zawarciu z Lisowskim umowy, że jego wojsko nie musi być opłacane, ale za to może zadowalać się dowolnie łupami (takie umowy zdominowały wkrótce większość wojsk europejskich w wojnie trzydziestoletniej, dlatego mawiano, że „wojna żywi żołnierza”). Tak rozpoczęła się eskapada ok. dwóch tysięcy doborowych zagończyków, którzy krążąc po Rosji, mieli dotrzeć aż nad Morze Białe, szerząc zniszczenie i postrach. Ich wojaczki nie przerwała nawet kapitulacja polskiej załogi na Kremlu. Lisowski niczym starożytny Ksenofont z Persji, tak jak on przemierzał Rosję tysiącami kilometrów, znacząc trasę rozkładającymi się ciałami niepogrzebanych wrogów. W 1616 roku Sejm Rzeczypospolitej przywitał go jako wielkiego bohatera i uhonorował dziesięcioma tysiącami złotych, co było wówczas sumą wielką. On jednak nie zagrzał miejsca w stolicy i znów poszedł na Moskwę, ale tam zmarł niespodziewanie w podejrzanych okolicznościach w obozie pod Starodubem, a lisowczycy, zgodnie z ich wewnętrznym obyczajem, na podobieństwo Kozaków zaporoskich z Siczy, sami obrali sobie wodzem Stanisława Czaplińskiego, który zasłużył się w wyprawie królewicza Władysława na Moskwę w 1618 roku. Pokój zawarty w Dywilinie czynił lisowczyków „bezrobotnymi”, co oznaczało nieszczęścia dla okolicy, w której stacjonowali. Ewidentnie, jak „Kmicicowa kompania”, byli użyteczni jak mało kto w wojnach na terenie wroga, ale w okresie pokoju byli okropnością dla ludności i moralnym obciążeniem dla władzy.
Lisowczyk – obraz Juliusza Kossaka (kopia obrazu Rembrandta Jeździec polski) / domena publiczna
WOJNA TRZYDZIESTOLETNIA
Od XV do połowy XVIII wieku Europa, rządząca już większością świata, podzielona była na dwa obozy polityczne. Głównymi rywalami były Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, na którego czele stali Habsburgowie, oraz Francja Walezjuszów, a potem Burbonów. Habsburgowie otaczali swoimi posiadłościami Francję, a ta dla przeciwwagi utworzyła sojuszniczy trójkąt ze Szwecją i z Turcją, by naciskać cesarstwo z trzech stron. Rzeczpospolita wahała się w kwestii sojuszy pomiędzy Habsburgami a Burbonami i – warto dodać – zamiast czerpać zyski z pomocy jednej ze stron lub choćby zachowywać neutralność, częściej ponosiła straty. W obliczu nabrzmiewającego konfliktu europejskiego Zygmunt III Waza sprzymierzył się w 1613 roku z Habsburgami. Gdy Czechy zbuntowały się przeciw Ferdynandowi i wybuchła wojna z Habsburgami, Siedmiogrodzianie jako lennicy tureccy wystąpili przeciw Niemcom i pod dowództwem księcia, a następnie króla Węgier (1620–1621) Gábora Bethlena zajęli Pozsony (obecnie Bratysławę), Morawy i część Śląska. Bethlen zdobył w ten sposób stare węgierskie insygnia królewskie. Pod jego sztandary zaciągali się chętnie nowi ochotnicy. Gdy jeszcze podporządkowały mu się czeskie oddziały Jindřicha Matyáša Thurna, mając pod rozkazami ok. 40 tysięcy wojska, ruszył śmiało na Wiedeń, w którym od 27 października 1619 roku oblegał Ferdynanda II Habsburga (od 1617 r. króla Czech, od 1618 r. króla Węgier i od 1619 r. cesarza Niemiec). Rzeczpospolita nigdy nie zaangażowała się oficjalnie w działania zbrojne wojny trzydziestoletniej, ale walcząc w tym czasie przeciw Turcji i Szwecji, wydatnie pomogła Cesarstwu Niemieckiemu.
Gdy wojna trzydziestoletnia nabierała rozpędu, a Węgrzy i Czesi oblegali Wiedeń, lisowczycy stacjonowali nieopodal Kowna na Litwie. Ich dowódcą był już wtedy Walenty Rogowski, sprawny dowódca i człowiek okrutny. Zygmunt III, wysłuchawszy skarg miejscowej ludności na gwałty lisowczyków, zgodził się chętnie na propozycję cesarza, by ten wynajął ich do swojej wojny przeciw zbuntowanym mieszkańcom Transylwanii. Swoje nastawienie do propozycji cesarskiej król Polski tłumaczył w liście do hetmana następująco: lepiej, aby „rozpustne lisowczyki zuchwalstwo swoje nieśli w obce kraje, niż gdyby niewinny lud gnębili u siebie”. Pertraktacje w imieniu cesarza w tej sprawie przeprowadzał – o paradoksie! – Węgier, ale wróg Bethlena Gábora, Drugeth III. György Homonnai (powiązany rodzinnie z Mniszchami i Stadnickimi). Zaciągnął ok. 10 tys. lisowczyków, którzy błyskawicznie przeskoczyli z Litwy przez Przełęcz Dukielską pod Eperjes (pol. Preszów, obecnie Prešov na Słowacji) w rodzinne okolice Drugetha, z zamiarem wkroczenia do Transylwanii i plądrowania jej. W dolinie rzeki Laborczy (obecnie Laborec na Słowacji) zastąpił im drogę z siedmioma tysiącami wojska Rákóczi I. György i 22 listopada doszło do pierwszego starcia. Dowództwo nad lisowczykami było podzielone w ten sposób, że Rogowskiemu podlegali oni bezpośrednio, lecz ten musiał się liczyć ze zdaniem Drugetha, bo ten z ramienia cesarskiego uważany był oficjalnie za zwierzchnika wszystkich wojsk w tym rejonie. Drugeth zasugerował atak frontalny na przeciwnika i lisowczycy zaczęli zdobywać przewagę, lecz gdy ośmielili się wejść głębiej w formacje Rákócziego, ugrzęźli tam i w obawie przed okrążeniem musieli się wycofać. Pierwszy dzień bitwy zakończył się zatem remisem. Nazajutrz, lisowczycy podzieleni na cztery grupy, rozpoczęli pozorowany odwrót, a gdy Rákóczi zdecydował się wykorzystać to dla zadania im strat swoją konnicą, zawrócili z impetem, rozbili konnicę buntowników i wpadli na nieuformowane szyki piechoty. Wojska Rákócziego zostały całkowicie rozbite, a po jego stronie śmierć poniosło ok. trzech tysięcy ludzi. Teraz już nic nie mogło stanąć na przeszkodzie lisowczykom, by plądrować Siedmiogród. Łupieżcy mordowali bezbronną ludność tak straszliwie, że wieści o tym lotem błyskawicy dotarły do obozu Bethlena Gábora pod Wiedniem. W trosce o rodziny swego wojska zdecydował się 5 grudnia na zwinięcie oblężenia i natychmiast odesłał do Transylwanii 15 tys. swoich ludzi, aby ratowali swe rodzinne strony przed dalszą masakrą. Osłabiony, nie mógł już być tak groźnym dla Habsburgów jak wcześniej.
SZEROKIE SKUTKI ODSIECZY WIEDEŃSKIEJ
Historycy z Adamem Kerstenem na czele zwykli nazywać atak dywersyjny lisowczyków na Transylwanię „pierwszą odsieczą wiedeńską”, gdyż w istocie przyniósł on efekt zwinięcia oblężenia. Ferdynand II Habsburg dzięki lisowczykom ocalił koronę czeską i węgierską. Co prawda Bethlen Gábor został ogłoszony jeszcze w 1620 roku królem Węgier przez reprezentację stanów i pokonał wojska cesarskie pod Pożoniem (węg. Pozsony, obecnie Bratysława), ale to dawało mu najwyżej szanse do skuteczniejszych pertraktacji, nie mówiąc jednakże o zwycięstwie ostatecznym. Gdy jeszcze 8 listopada 1620 roku wojska cesarskie zwyciężyły Czechów pod Białą Górą i zajęły Pragę, Węgrzy zostali osamotnieni w walce przeciwko cesarzowi Ferdynandowi, w 1622 roku Bethlen Gábor zawarł z nim pokój w Nikolburgu (obecnie Mikulov na Morawach), rezygnując z pretensji do korony węgierskiej, a Ferdynand złożył Węgrom ogólne obietnice co do szanowania ich godności. Konkretną obietnicą było prawo do obierania sobie przez stany węgierskie palatynów (węg. nádor), którzy jako najwyżsi urzędnicy cesarscy mieli rządzić Węgrami.
Tymczasem lisowczycy wrócili w granice Rzeczypospolitej, gdzie niejednokrotnie trzeba było bronić przed nimi wiosek i miast, które zwykle zdobywali ze strasznym skutkiem dla ich mieszkańców. Z kolei autochtoni zabijali pojmanych lisowczyków zazwyczaj na miejscu. Zniechęceni „nieżyczliwym przyjęciem” ze strony rodaków weszli jeszcze w granice Rzeszy, gdzie plądrowali tak jak w Transylwanii, po czym pozostały do XIX wieku pamiątki w postaci straszenia przez matki swoich dzieci – podobnie jak w Transylwanii – że jeżeli znikną im z oczu, to zostaną porwane przez tatarskich lisowczyków. W grudniu 1620 roku król Zygmunt III Waza wydał dwa rozporządzenia w sprawie lisowczyków, nakazując im rozproszenie się i zaprzestanie rabunków. W przeciwnym razie zagroził im nasłaniem na nich wojsk kwarcianych (zawodowych wojsk królewskich) w celu ich wybicia do nogi.
Dla Rzeczypospolitej skutkiem odsieczy Wiednia był jeszcze i najazd Turków, na który zanosiło się od dawna, ale główny impuls dały harce lisowczyków. Sułtan Osman wysłał potężną armię, której nawet hetman Stanisław Żółkiewski nie zdołał się przeciwstawić i poległ w klęsce pod Cecorą. Triumfowali Turcy, poprawił swą sytuację cesarz Leopold II Habsburg, a Polacy i Węgrzy stracili najwięcej na początkowej fazie wojny trzydziestoletniej…
Polska opinia publiczna w większości potępiała gwałty lisowczyków na mieszkańcach Transylwanii, a Węgrzy rozumieli ich najazd jako odosobniony „dyzaster” w odwiecznych dobrosąsiedzkich stosunkach. Gdy z końcem lat dwudziestych XVII wieku król szwedzki Gustaw Adolf proponował Węgrom wspólną napaść na Polskę, książę Bethlen Gábor odpowiedział: „Węgry nie mogą rozpocząć wojny przeciwko Polsce, ponieważ pomiędzy dwoma narodami istnieją dawne, ścisłe więzi przyjaźni i jeśli nawet król polski wysłał ostatnio cesarzowi z pomocą oddziały kozackie, uczynił to król, nie zaś naród polski, który nie może za to odpowiadać”. To nie tylko życzliwa dla nas odpowiedź, ale przede wszystkim mądra, czego życzmy sobie także w przyszłości.