Najcenniejsze arcydzieła powstają nie w centrach, ale na stykach kultur, a z tego najburzliwszego styku wyrósł Jan Styka – artysta wielkiego talentu i ducha, wzór patriotyzmu i – pobożności, u którego Węgrzy zamówili panoramę na wzór racławickiej.
Piotr Boroń
Jan Styka to kolejny przykład wielkiego polskiego patrioty, który miał obce korzenie narodowe. To był fenomen Rzeczypospolitej Obojga Narodów, który kwitł do XX wieku, a za stolicę tego fenomenu można z powodzeniem uznawać Lwów – tygiel narodowości i religii, a zarazem na wskroś polskie miasto – Leopolis Semper Fidelis. Tam też w rodzinie czeskiego urzędnika wojskowego i skarbowego przyszedł na świat w 1858 roku Jan Styka. Jako jedenastolatek wylądował w Gimnazjum w Brodach i od razu zaprzyjaźnił się z przyszłym swoim biografem Olkiem Małaczyńskim, który tak oto go wspominał po latach: „O głębokiem spojrzeniu czarnych oczu, żywy i rozmowny, od razu nam przemówił do serca”. Zanim dziewięcioletniego Janka osierociła matka (z domu Fiałkowska), zasiała w jego sercu dumę ze swego polskiego pochodzenia, a było w tym jakieś podobieństwo do prowadzenia małych braci Sobieskich na grób Stanisława Żółkiewskiego (bo też ostatnie chwile spędził Styka z matką właśnie w Żółkwi). Była w matce Janka jakaś ogromna siła, skoro mąż zrezygnował dla niej z awansów, a Styka wspominał ją – nawet jako dorosły – z płaczem. Jako gimnazjalista miał więcej inklinacji do muzyki niż malarstwa. Grał na ulubionej gitarze i fortepianie, akompaniując do śpiewu pieśni patriotycznych. Uczucia potwierdzał czynami, bo gdy daleko we Francji Prusacy zdobywali w 1870 roku coraz to nowe fortece, młody Janek prał po gębach proniemiecko nastawionych kolegów z klasy.
To w dzieciństwie ukształtował się w pełni przyszły gigant sztuki i patriotyzmu Jan Styka, znienawidzony przez bolszewickich i modernistycznych internacjonalistów, którzy obszczekiwali go – chyba głównie dla zestawienia z nim swojego nazwiska – i uwielbiany przez takich ludzi jak Aleksander Małaczyński, który najtrafniej podsumował jego postać w 1930 roku: „Patrząc na działalność i dzieła Styki pod koniec jego życia, dziwili się niepomiernie krytycy zagraniczni, skąd u niego tyle zapału i ognia dla sprawy ojczystej, skąd takie umiłowanie piękna klasycznego i świata starożytnego — których ani długoletni pobyt zagranicą, ani burze żywota, ani cynizm bohemji artystycznej, nie były w stanie przytłumić. Wszystko to można pojąć i zrozumieć, jeżeli się przypatrzy tym czynnikom, które w latach dziecięcych i chłopięcych Styki wpływ swój niezatarty nań wywierały”.
KARIERA W SIEDMIOMILOWYCH BUTACH
Nie popadając w przesadę, można powiedzieć, że ogromnemu talentowi artystycznemu Jana Styki towarzyszyło jakieś szczęście, bo kroczył ścieżką kariery jak gdybyby w butach siedmiomilowych. Trafił w gimnazjum na prof. Godlewskiego, który poznał się na nim i przesądził o kierunku rozwoju. Podczas studiów wiedeńskich – choć chudopachołek – został doceniony i otrzymał stypendium w Rzymie, a tym samym w krótkim czasie zrobił wielkie kroki, nie błądząc po manowcach. Równocześnie – dzięki niezłomności swego charakteru w kwestiach niepodległościowych – dał się poznać takim ludziom jak Artur Grottger, Kornel Ujejski, Seweryn Goszczyński czy Henryk Sienkiewicz, a oni szeptali o nim tu i ówdzie dobre słowo. Spotkanie w Rzymie z Henrykiem Siemiradzkim zaowocowało mentalnym przeniesieniem w starożytność, a z Janem Matejką w Krakowie znalezieniem prawdziwego „ojca”, bo tak Styka zaczął nazywać twórcę „Hołdu ruskiego” i „Hołdu pruskiego”. Dość powiedzieć, że dla komitetu honorowego obchodów jubileuszu Matejki nie ulegało wątpliwości, że Jan Styka ma być jego przewodniczącym. Wracał do Lwowa jako niespełna trzydziestolatek, opromieniony sławą wielkiego malarza, przed którym jeszcze większa kariera. Z zachęty Matejki, by podbić Warszawę, Styka skorzystał, ale ją w sumie świadomie spalił, bo zamiast zabiegać o swoje interesy, paradował po mieście w czamarze (uznawanej za symbol polskości, której używał ostentacyjnie od gimnazjum) i recytował wiersze patriotyczne – nawet pod kolumną Zygmunta III Wazy, czyli przed siedzibą rosyjskich władz zaborczych, mieszczących się w Zamku Królewskim. Stolicą europejskiej sztuki w tym czasie był Paryż, który – jeśli nawet nie inspirował w tym stopniu co Italia – to uznawany był za głównego arbitra. Styka podbił Paryż, a – jak niosły plotki – podbił też serca Teodora Axentowicza i Józefa Chełmońskiego. Ten drugi miał się nawet uzależnić od wykonania pieśni moniuszkowskich przez Stykę przy jego gitarowym akompaniamencie.
WRESZCIE O DZIEŁACH
Za dzieło, które wyniosło Jana Stykę na wyżyny sławy, można uznać „Męczeństwo chrześcijan w cyrku Nerona”, bo jeśli nawet miał wspaniałe realizacje wcześniej, to ten zarówno przyjęciem jak i – tak charakterystyczną dla niego – antyczną tematyką reprezentuje serię dzieł, które poruszyły do głębi sumienia chrześcijan na całym świecie. Styka znany i uwielbiany na świecie jest bowiem od końca XIX wieku jako malarz scen z początków chrześcijaństwa. Wspaniały cykl „Quo vadis” powstawał w ścisłym związku z twórczością pisarską Henryka Sienkiewicza. Mrożące krew w żyłach sceny męczeńskie, genialnie skontrastowanie kolory i prawdziwie włoskie słońce, ocieplające chłód, z jakim oprawcy mordowali pierwszych chrześcijan – to robiło tak wielkie wrażenie na odbiorcach, że polecali obrazy Jana Styki i liczba zwiedzających rosła geometrycznie w galeriach. Z wielką pasją podjął także tematykę homerycką i dał milionom czytelników „Iliady” i „Odysei” twarze i sceny, które już na zawsze przylgnęły do tekstów. Największą sławą ze wszystkich jego dzieł cieszyła się (i cieszy!) „Golgota” – obraz, namalowany przez Stykę za zachętą Ignacego Jana Paderewskiego (którego najlepszy portret namalował po 1910 roku także Styka). Malowanie „Golgoty” poprzedziła wyprawa Styki do Jerozolimy, gdzie chłonął modlitewnie atmosferę Ziemi Świętej, szkicował wzgórza i analizował światło słoneczne – inne niż na ziemiach, które dotąd zwiedzał. W drodze powrotnej do Lwowa prosił w Rzymie Leona XIII o błogosławieństwo dla swych prac, a porwał się na uwiecznienie najważniejszej sceny w dziejach świata w rodzinnym Lwowie. Po dwóch latach podróży i malowania 8 VII 1896 roku pierwsi mieszkańcy, turyści, a przede wszystkim pielgrzymi mogli wejść w rzeczywistość sprzed blisko dwóch tysięcy lat, mając przed sobą obraz o rozmiarach 60 na 15 metrów. Ponad milion zwiedzających we Lwowie, w Warszawie, w Moskwie, ponownie w Warszawie i w Kijowie – to był dopiero początek, a przecież do dziś przyciąga setki tysięcy corocznie w Forest Lawn Memorial Park w Glendale (na przedmieściach Los Angeles, a zwaną „The Crucifixion”). Przy okazji pobytu w Ameryce odwiedził ją w 1976 roku ks. Karol kardynał Wojtyła i pozostawił w księdze pamiątkowej wpis treści: „Pod wielkim wrażeniem dzieła mojego Rodaka, Jana Styki, polecam Bogu wszystkich, dla których krzyż Chrystusa jest nadzieją zmartwychwstania i życia”.
Generał Józef Bem podczas bitwy o Sybin. Fragment „Panoramy Siedmiogrodzkiej”. Źródło: domena publiczna
„PANORAMA SIEDMIOGRODZKA”
Pamiętając, że w czasach, gdy za królową mediów uważano prasę, a fotografii daleko było jeszcze jakością do malarstwa, obejrzenie obrazu w galerii przysparzało największych przeżyć wszelkiego rodzaju. Tłumne, a zawsze uroczyste wyjście (w lepszym ubraniu) do galerii mogło być porównywalne do zasiadania w kinie na filmie, który właśnie dostał kilka Oscarów – z tym, że kin jest wiele, a z końcem XIX wieku nowy obraz wystawiano tylko w jednym miejscu na raz. Jaka była siła rażenia jego dzieł, niech świadczy wizyta u niego w pracowni grupy – jak to często bywa prześmiewczych – nastolatków. Zobaczywszy obraz „Polonia”, ryknęli „z głębi serca, ile zdoła” pieśń „Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki…”
Formą artystyczną, która sprawdziła się szczególnie na przełomie XIX–XX wieku, była panorama, wciągająca najmocniej widza w przeżywanie atmosfery otaczającego obrazu, w którym się znalazł fizycznie. W 1894 roku Styka z pomagającymi mu licznymi wybitnymi malarzami polskimi ukończył w setną rocznicę bitwy kościuszkowskiej tzw. Panoramę Racławicką. Artyści użyli do jej wykonania np. ok. 750 litrów płynów do zaprawy 1800 m kw. płócien, sprowadzonych z Belgii. Efekt był wspaniały, a wśród zwiedzających odnotowano szczególnie wielu Węgrów, a to zachęciło do przewiezienia jej do Budapesztu. Tam zliczono 800 tys. (słownie osiemset tysięcy!) zakupionych biletów!
Węgrzy nie tylko zachwycali się „Panoramą Racławicką”, lecz także zapragnęli mieć własną panoramę, tej samej wielkości (120 metrów obwodu na 15 metrów wysokości), bo właśnie zbliżała się 50. rocznica Wiosny Narodów, a chociaż węgierskie próby wybicia się na niepodległość nie przyniosły rezultatu w latach 1848–1849, ale pchnęły sprawę w dobrym kierunku. Gdy Habsburgowie przegrali wojnę przeciw Prusom w 1866 roku i ujawniła się słabość ich wielonarodowej monarchii, musieli zgodzić się na ustępstwa, by zachować władzę zwierzchnią. Węgrzy wykorzystali swobodę, tak jak Polacy w Galicji, i dla spoistości narodowej podjęli szereg działań na niwie polityki historycznej. Jednym z nich było zamówienie u Jana Styki „Panoramy Siedmiogrodzkiej”. (To też najlepiej udowadnia, że spośród wszystkich wykonawców właśnie Styka był głównym autorem – ale to nasze wewnętrzne, polskie spory…) Do wykonania „Panoramy Siedmiogrodzkiej” Styka wykorzystał infrastrukturę w parku Stryjskim, gdzie powstała „Panorama Racławicka”, a docelowo dzieło dla Węgrów miało trafić w Budapeszcie do rotundy, gdzie wcześniej także ona była eksponowana.
Źródło: YouTube
Prace nad „Panoramą Siedmiogrodzką” trwały we Lwowie od kwietnia do września 1897 roku. W pracach pomagali mu Tadeusz Popiel, Zygmunt Rozwadowski, Michał Gorstkin-Wywiórski i Niemiec – Leopold Schönchen oraz węgierscy artyści Tihamér Margitay, Pál Vágó i Béla K. Spányi. Przed wyjazdem do Budapesztu otwarto podwoje okrągłej pracowni dla zwiedzających mieszkańców Lwowa i okolic. Uroczysta inauguracja ekspozycji w Budapeszcie miała miejsce w marcu 1898 roku. Była powszechnie akceptowana. Przedstawiała zdobycie Sybinu (11 III 1849) przez gen. Bema. Sceny batalistyczne to Węgrzy i Polacy bijący Rosjan i Austriaków. Wyeksponowana jest szczególnie postać poety i bohatera powstania Sándora Petőfiego.
Nie ma wśród historyków zgodności co do jej późniejszych losów, a przede wszystkim co do wywiązania się zamawiających z obietnic zapłaty, ale pewne jest, że Styka eksponował jeszcze „Panoramę Siedmiogrodzką” w 1907 roku w Warszawie, a następnie pociął ją na 60 części, każdą oprawił oraz sygnował jako osobne dzieło i sprzedał różnym nabywcom. Do dziś udało się zidentyfikować 38 jej części u różnych posiadaczy, z czego 23 w Muzeum Okręgowym w Tarnowie, które zajmuje się poszukiwaniem i inwentaryzacją zagubionych 22.
Ostatni z odkrytych fragmentów stał się własnością Muzeum raptem rok temu. Wyrażamy nadzieję, że uda im się odnaleźć resztę i skompletować to, co widać na tarnowskim muralu na placu Węgierskim. Do zobaczenia w Muzeum Okręgowym w Tarnowie!