Przymierza węgierskie z Turcją to w powszechnym polskim odbiorze egzotyka, a przejście generała Józefa Bema na islam zrażało do niego wielu. Rzućmy nieco światła na wydarzenia z połowy XIX wieku.
Piotr Boroń
Powstanie węgierskie w latach 1848–1849 w iście polskim stylu i z licznym udziałem Polaków nie miało dużych szans. Wybuchło, ponieważ od dłuższego czasu Węgrzy nie mogli znieść polityki Habsburgów względem nich i pod wpływem wydarzeń w całej Europie, zwanych Wiosną Ludów. Profesor Wacław Felczak przychylał się raczej do określenia Wiosna Narodów, bo – powstanie węgierskie jest najlepszym przykładem – w wielu przypadkach bunty miały podłoże narodowowyzwoleńcze. Węgrzy z Lajosem Kossuthem na czele chcieli pełnej niezawisłości, a to najpierw napotkało na reakcję Habsburgów, którzy zagrali kartą mniejszości narodowych, występujących na dawnych ziemiach węgierskich, a następnie – gdy generał Józef Bem zaczął bić wojska austriackie – Franciszek Józef wezwał na pomoc armię rosyjską.
Działo się to w ramach wzajemnej pomocy władców Świętego Przymierza – układu zawartego jeszcze na kongresie wiedeńskim w celu wzajemnej ochrony dynastycznych interesów. Na ziemie węgierskie wkroczyła armia pod dowództwem (znanego dobrze Polakom ze złej strony) feldmarszałka Iwana Paskiewicza i do sierpnia 1849 roku główne siły powstańcze zostały rozbite. Głównodowodzący generał Józef Bem został ranny na samym początku bitwy 9 sierpnia pod Temesvárem (obecnie Timişoara w Rumunii), co uniemożliwiło mu dowodzenie. A podczas ewakuacji został zaatakowany przez antywęgierskiego „Rumuna” i z wielkim trudem przewieziono go do Turcji.
23 sierpnia kolumna uciekinierów z generałem Bemem przekroczyła granicę, a tydzień później witał się z innymi emigrantami w tureckim Widyniu, gdyż tam sułtan naznaczył miejsce, gdzie mogli zgłaszać się kombatanci z powstania węgierskiego. Malownicze pograniczne miasteczko na prawym brzegu Dunaju tętniło życiem i – jak to pisał Mickiewicz o polskiej emigracji paryskiej – „niewczesnymi żalami”. Wszyscy wzajemnie się oskarżali. Generał Henryk Dembiński (wcześniej przywódca powstania listopadowego i dowódca powstania węgierskiego) i Lajos Kossuth (przywódca powstania węgierskiego) w tym celowali. Bem powracał do zdrowia i korespondował z przywódcami węgierskimi, aby znaleźli jakieś pieniądze na przeżycie. Dostał do rozdania ordery dla zasłużonych, ale pieniędzy nikt nie miał. Wszyscy cierpieli coraz większą biedę i wypatrywali dostaw żywności, które docierały czasem na furmankach, a które organizował niezwykle obrotny przedstawiciel księcia Adama Jerzego Czartoryskiego przy sułtańskim dworze Michał Czajkowski. Był to zdolny powieściopisarz, którego dzieła o przygodach na Ukrainie rozchodziły się znakomicie i przynosiły mu spore zyski. Miał też talenty dyplomatyczne, a życzliwe władze Turcji (nie uznające rozbiorów Rzeczypospolitej) chętnie z nim współpracowały, nazywając go Sadykiem Paszą.
Presja dyplomatyczna
Nadchodząca jesień przerażała uchodźców w Widyniu. Wielu miało po prostu dziurawe buty i żadnych ubrań na jesień. Na domiar złego Austria, a jeszcze bardziej Rosja naciskały, aby sułtan deportował powstańczych kombatantów. Poseł carski Leon Radziwiłł przywiózł specjalny list z Petersburga do sułtana Abdula-Medżida, a ten z podziwu godną odwagą na spotkaniu ze swymi doradcami (Radą Dywanu) wygłosił, że „Turcja nie splami się nieludzkością względem tych, którzy przyszli szukać jej chleba i soli, jej gościnności”. Podparł jego stanowisko szeich-ul-islam, najwyższy urzędnik w kwestiach prawa muzułmańskiego i religii, twierdząc, że wydanie uchodźców byłoby złamaniem prawa, zapisanego w świętych księgach islamskich. Leon Radziwiłł przy kolejnym spotkaniu z tureckimi dyplomatami napomknął, że nad granicą turecką Mikołaj I już skoncentrował pięćdziesięciotysięczną armię. Poselstwa francuskie i angielskie wspierały moralnie Turcję, ale zachodni dyplomaci nie oferowali konkretnej pomocy wojskowej, tłumacząc się, że brakuje im pełnomocnictw. Poselstwa carskie i cesarskie, zerwawszy stosunki dyplomatyczne z Portą Otomańską, wyjechały ze Stambułu. Zanosiło się na wielką wojnę, której przyczyną miało być chronienie wolności osobistej Polaków i Węgrów przez Turków.
Pokój, kończący V wojnę turecko-rosyjską, zawarty w 1774 roku w Küczük Kajnardży przewidywał, że uchodźcy, którzy przekroczą granicę jednego z umawiających się państw, mogą liczyć na internowanie i osiedlenie się w tym państwie. Powołując się na jego zapisy, Turcja podjęła negocjacje z Rosją. Istniał wszakże jeszcze jeden wielki problem: uchodźcy musieli przyjąć wiarę obowiązującą w państwie, do którego zwracają się z prośbą o obywatelstwo. Dodatkowo, w Turcji wyższe stopnie oficerskie mogli mieć tylko wyznawcy islamu.
Do Widynia pojechała oficjalna turecka delegacja, aby przekonywać uchodźców, by przyjęli islam i obywatelstwo tureckie z wojskowymi posadami, ale delegatom przykazano surowo, że w razie odmowy ze strony Polaków i Węgrów nie mają na nich naciskać, lecz od razu oświadczyć, że w żadnym przypadku Turcja ich nie wyda carowi Mikołajowi.
Generał Bem przyjął delegację, leżąc jeszcze w łóżku jako ranny i chory, a dzięki innemu Polakowi (Władysławowi Zamoyskiemu) znamy jego pierwszą reakcję na tureckie propozycje: „Zapytywał mnie, nie tyle z oburzeniem, ile ze zdziwieniem, co myślę o tej dzikiej propozycji. Nie pojmował jej, a kilkakrotnie głupstwem ją nazwał. Na to nierozważnie i nieprzewidując skutków […] wdałem się w opowiedzenie szczegółów w liście Czajkowskiego zawartych, mianowicie, że minister wojny obiecuje sobie przyjąć do wojska tureckiego celujących z armii węgierskiej oficerów, za pomocą których już by Turcja mogła śmiało Moskwie stawić czoło. Zdumiałem się, gdy na te sowa Bem rzekł z zapałem: „Ależ to inna rzecz! To warte namysłu!”. Już nie słuchał słów moich i wpadł w zamyślenie. Ujęty nadzieją, że okoliczność ta obrazi do żywego Moskwę i sprowadzi wojnę, oświadczył tureckiemu oficerowi, że przechodzi na islamizm”.
Murad Pasza
O tym, jakie rozterki przeżywał generał Bem (po przejściu na islam przyjął imię Murad i tytuł Pasza), niech świadczy fakt, że wkrótce na spotkaniu ze swoimi ulubionymi węgierskimi oficerami odradzał im porzucanie chrześcijaństwa dla muzułmanizmu. Wyraził się: „Jesteście młodzi, świat przed wami otwarty, idźcie zdobywać wiadomości, cierpcie, uczcie się. Przyjdzie czas, że będziecie mogli ojczyźnie oddać jeszcze większe usługi. Bylibyście dla niej straceni, gdybyście przyjęli islam”.
Oceny Bema wśród jego najbliższych towarzyszy były krańcowo różne. Generał Henryk Dembiński pochwalał kroki Bema, Zamoyski i Kossuth byli zdecydowanie oburzeni. Kilkudziesięciu polskich oficerów przeszło na islam tak jak Bem. Podobnie zrobili dwaj węgierscy generałowie: György Kmety i Miksa Stein. Ta rozpiętość ocen pozostała w opiniach historyków do dziś. Poetycko i trafnie, z dystansem i bardziej opisowo podsumował Bema nasz wieszcz Zygmunt Krasiński: „Był tylko żołnierzem; w chwili, w której się zanosiło na wojnę, porwał za półksiężyc jakby za lont nowy do świeżego działa…”.
Faktem natomiast jest, że po przejściu Bema na islam rozpętała się przeciw niemu burza nienawiści, której efektem były oskarżenia o wszystko co złe (włącznie z ponadczasowym polskim batem w postaci przyklejenia do niego etykiety „ruskiego agenta”). Podwładni, którzy pozostali przy nim, musieli kilka razy wstawiać nowe szyby w oknach, bo nieznani sprawcy je wybijali. Widzieli też Józefa Bema, który – przytłoczony ciężarem obelg – płakał jak dziecko…
Sprawa konwersji Bema na islam mogłaby się wydawać problemem czysto moralnym w ocenach współczesnych mu polityków. Nic błędniejszego! Jego krok był okazją do deprecjonowania go przez zabiegających o przywództwo nad Polakami. Niewątpliwie generał Bem należał do przywódców charyzmatycznych, ale jako wojskowy, rzucający się w wir działań wojennych, był w gruncie rzeczy postacią rozgrywaną przez rasowych polityków, którzy bacznie uważali, jakie korzyści można wyciągnąć z każdej sytuacji. Dla Hotelu Lambert (najważniejszego ugrupowania politycznego naszej emigracji) był tyleż niebezpieczny jako nieprzewidywalny przywódca, który ze swymi zdolnościami wojskowymi może stać się bożyszczem dla Polaków, co wygodny w przypadku posiadania na niego wpływu. Atmosfera dezaprobaty dla porzucenia przez niego świętej wiary katolickiej mogła być dla niego nauczką i dać asumpt do podporządkowania się ośrodkowi politycznemu.
Bem jako dowódca armii siedmiogrodzkiej namalowany przez węgierskiego artystę Józsefa Tyrolera. Źródło: domena publiczna
Tymczasem październikowe chłody zmusiły władze tureckie do podjęcia decyzji o przeniesieniu węgierskich i polskich uciekinierów w cieplejsze rejony imperium osmańskiego. Zwinęli więc widyńskie namioty, a długa kolumna (w większości maszerująca pieszo) zaczęła posuwać się przez Bułgarię w głąb Turcji. Wśród nich wieziono generała Bema. Na trasie tego dziwnego pochodu do Szumli ludność wylegała na drogi, wiwatowała na cześć kombatantów, a szczególnie honorowano Józefa Bema. W tej podniosłej i radosnej atmosferze zdarzały się i mrożące krew w żyłach sytuacje, jak np. akcja austriackich agentów (narodowości chorwackiej), którzy mieli otruć Bema i Kossutha. Wywiad turecki dyskretnie czuwał i udaremnił kolejną próbę zamachu, która na Bemie nie zrobiła już większego wrażenia, bo liczył je dziesiątkami.
Aby załagodzić stosunki z Rosją, dyplomacja turecka wynegocjowała 29 grudnia 1849 roku, że co prawda nie wyda generała Bema na pastwę cara, ale będzie on pod stałym nadzorem służb tureckich, a przebywając w Kütahyi, a potem w Aleppo będzie jako internowany bardzo ograniczony w działaniach. Restrykcje polegać miały na zakazie kontaktowania się z ludnością miejscową, wstępowania do świątyń i nawet wejść na bazary.
Oczywiście generała Józefa Bema nie dało się utrzymać w koszarach. Wkrótce dał się poznać jako wybitny inżynier, który odkrył pod Aleppo złoża saletry i z pomocą władz tureckich, zaangażowawszy kilkunastu polskich oficerów, których poznał na Węgrzech, otworzył fabrykę materiałów wybuchowych, które sprzedawał po zaniżonych cenach Turkom, byle ich tylko jak najszybciej dozbroić w przewidywaniu nadchodzącej wojny. Nie mylił się co do wybuchu wielkiego konfliktu, bo wkrótce ziściły się marzenia i modlitwy Polaków o wielką wojnę przeciw Rosji, w którą po stronie Turcji zaangażowały się Anglia, Francja i Królestwo Piemontu.
Sam Józef Bem nie doczekał tej wojny, bo w 1850 roku musiał najpierw zmagać się z oblężeniem Aleppo przez zbuntowanych przeciw sułtanowi Beduinów, a potem zachorował na malarię i zmarł w nocy 10 grudnia 1850 roku z ostatnimi słowami na ustach: „Polsko, Polsko! Ja cię już nie zbawię”.