Back to top
Publikacja: 10.04.2022
WĘGIERSKA SUKCESJA PO KAZIMIERZU WIELKIM
Historia

W 1370 roku tron Królestwa Polskiego objął Ludwik Andegaweński (węg. I. Nagy Lajos) – jego siostrzeniec, będący od 28 lat królem Korony Świętego Stefana. Ustrojowe skutki były kolosalne!


Piotr Boroń


Źródło: domena publiczna


Przydomek „Wielki” próbowano w naszych dziejach przyklejać różnym władcom, ale kilkusetletnia weryfikacja złączyła go najsilniej z Kazimierzem. Bilans jego panowania był rzeczywiście imponujący. Królestwo, otrzymane po ojcu – Władysławie Łokietku – jeszcze musiało okrzepnąć. W 1370 roku miało status wręcz imperialny, bo wpływało na losy kilku swoich sąsiadów. Gloryfikujący zasługi Kazimierza Wielkiego, akcentują zazwyczaj sukcesy gospodarcze i administracyjne, a z polityki zagranicznej skuteczne rozprawienie się na drodze dyplomatycznej z Krzyżakami, ale dla dopełnienia obrazu można by równie dobrze przytoczyć zwycięstwa militarne i ogromne nabytki terytorialne. W efekcie tych wszystkich działań, po trzydziestu siedmiu latach panowania władca zostawiał państwo duże, skonsolidowane, zabezpieczone na arenie międzynarodowej sojuszem z Królestwem Węgier – jednym z najsilniejszych i najbogatszych państw w Europie.

Na tle tych wszystkich sukcesów króla coraz wyraźniej narastał problem, kto zostanie jego następcą. Nie bez powodu właśnie z tej epoki wyrosły bajki o nieszczęśliwych władcach, którzy mimo wszelkich sukcesów cierpieli, bo nie mieli potomstwa, co zapowiadało kryzys ich królestwa, wystawienie na wojny o sukcesję, gdy obcy mieli zawładnąć państwem lub nawet rozszarpać je na kilka części. Świadom tego Kazimierz Wielki bardzo wcześnie nie tylko troszczył się o potomstwo, ale szukał alternatywnych rozwiązań sukcesji, mając na względzie przede wszystkim zaprzyjaźnionych władców węgierskich, sprawdzonych w sojuszach dyplomatycznych przeciw krzyżakom i Czechom. Oczywiście jeszcze bliższa mu była linia piastowska – bezpośrednie własne potomstwo – choćby, jak to wówczas mówiono: po kądzieli.

GRY SUKCESYJNE

Już w jego czasach powszechnie mówiono, że brak męskiego potomka z prawego łoża to kara za liczne romanse. Był napominany przez biskupa krakowskiego i złościł się w odwecie, nie poprawiał się moralnie, ale już jako 29-latek na zjeździe w Wyszehradzie w 1339 roku umówił się ze swym szwagrem (spowinowaconym przez siostrę Elżbietę, zwaną Łokietkówną) Karolem Robertem (węg. I. Károly, także Károly Róbert) co do objęcia tronu polskiego przez Andegawenów na wypadek braku męskiego potomka. W jego ofertach sukcesyjnych historycy widzą co prawda więcej przebiegłości niż przewidywania bezdzietności, bo w pełni sił witalnych mógł w ogóle nie dopuszczać myśli, że nie doczeka się męskiego potomka (tym bardziej że jako podrywacz już wiele dokazywał), ale z jego pertraktacji z Węgrami należy wyciągnąć też i inne wnioski. Po pierwsze, znamienne jest to, że to właśnie królowi Węgier, a nie komu innemu, powierzał swoje ukochane władztwo, a to już świadczyło o najbliższych więzach przyjaźni. Po drugie, skutkiem takiego porozumienia mogła być (a w efekcie właśnie była) unia personalna pomiędzy państwami, które od dawna się przyjaźniły, a nawet zbliżały ustrojowo. I nie będzie nadużyciem, jeżeli właśnie rozwijaniu tych zbliżeń ustrojowych poświęcimy w niniejszym artykule więcej uwagi.

PODOBIEŃSTWA USTROJOWE WĘGIER I POLSKI

Cennych spostrzeżeń na tym polu dokonał już między innymi węgierski naukowiec Daniel Bagi, który wywiódł rozważania od Złotej Bulli (węg. Aranybulla) Andrzeja II z 1222 roku, kontynuując prace wybitnego swojego rodaka, który opublikował poglądy w dziele pt. „Zarys trzech historycznych regionów Europy” (Szűcs Jenő, Vázlat Európa három történeti régiójáról „Történelmi szemle”, Budapest 1981–1983). Zajmował się tymi kwestiami wnikliwie także krakowski prof. Jan Dąbrowski.

Po śmierci Karola Roberta w 1342 roku Kazimierz Wielki kontynuował pertraktacje w kwestii dziedziczenia korony polskiej przez kolejnego Andegawena na węgierskim tronie, czyli Ludwika (zwanego później w Polsce Węgierskim) – syna Karola Roberta. Ten towarzyszył Kazimierzowi w wyprawach przeciw Tatarom na Ruś, a gdy ok. 1340 roku Kazimierza zmogła ciężka choroba w obozie, rycerstwo zaprzysięgło nawet wierność Ludwikowi jako następcy. Sprawy były tak zaawansowane, że w 1355 roku w Budzie Ludwik zaprzysiągł zestaw praw, wywiedzionych ze Złotej Bulli, odnowionej zapisami w 1351 roku, a dopasowanych do polskiego rycerstwa, czyli podobnych, bo już wówczas szacowano, że polscy i węgierscy poddani mają podobną mentalność. Tak zwany przywilej budziński uważany jest przez wielu historyków za pierwowzór przywileju koszyckiego z 1374 roku. Stwierdzają tym samym, że to nie koszycki, ale budziński był pierwszym przywilejem stanowym. Często jednak nie wiążą go z Węgrami, ale traktują wyłącznie jako umowę władcy z poddanymi na gruncie polskim. To błąd, bo w Budzie stwierdzono, że po wygaśnięciu linii męskiej Andegawenów następować będą w Polsce elekcje króla. Co prawda, akurat ten zapis musiał ustąpić w przywilejach koszyckich, bo były one wydane, aby właśnie jedna z córek mogła odziedziczyć rządy w Polsce po ojcu, ale tym bardziej przywilej budziński możemy uznać za fundament przyszłego polskiego ustroju już w czasach jagiellońskich, z którego szeroko słynęliśmy. Z całą pewnością oba przywileje należy traktować łącznie jako fundament ustrojowy, zapewniający przesunięcie punktu ciężkości z monarchy na reprezentację stanową. Patrzący z dalszej perspektywy na oba przywileje Norman Davies, użył bardzo zgrabnego określenia, że ustępstwa Ludwika Węgierskiego w stosunku do stanów (szczególnie rycerskiego) nastąpiły „w węgierskim stylu”. Daniel Bagi stwierdza jeszcze dosadniej, że „szlachta polska, pragnąc osiągnąć prawa równe szlachcie węgierskiej, wymusiła na królu wydanie przywileju”.

Niektóre bardzo konkretne przywileje dla Polaków (z 1355 i 1374 r.) są identyczne jak przywileje dla Węgrów z 1351 roku: nakaz obsadzania ważnych stanowisk (w Polsce starostów) przez przedstawicieli ludności miejscowej, odszkodowania dla rycerstwa w przypadku wojennych wypraw zagranicznych (obiecane już przez Kazimierza Wielkiego, wzorującego się może na Węgrach) i wprowadzenie podatku tzw. poradlnego, tj. dwóch groszy z każdego uprawianego łanu (ok. 17 ha). W tym ostatnim przypadku Daniel Bagi zwrócił uwagę, że nie było to – jak błędnie twierdzają niektórzy historycy – ograniczenie podatków, ale wprowadzenie nowego przez Ludwika na wzór węgierski, gdzie polityka fiskalna była bardziej ugruntowana niż w Polsce, gdzie podatku takiego nie było wcześniej. Mógł on być zatem regulacją zobowiązań względem władcy, ale był podatkiem nowym.

NAGŁA ŚMIERĆ

Prześledźmy jednak, w jaki sposób Ludwik Węgierski został królem Polski, bo była to zadziwiająca sprawnością akcja. We wrześniu 1370 roku 60-letni król Kazimierz bawił w przedborskim zamku (między Częstochową a Radomiem) i rozkoszował się polowaniami – co było najbardziej rozpowszechnioną wśród średniowiecznych władców rozrywką – a okoliczna Puszcza Nadpilicka słynęła z pięknych okazów jeleni. W pobliżu Żeleźnicy, co upamiętnia do dziś okazały pomnik, przydarzył się królowi wypadek, który miał przeciąć nitkę jego losu i wprowadzić dzieje Korony Królestwa Polskiego na nowe tory. Tu oddajmy głos Jankowi z Czarnkowa, bo w takich sytuacjach najlepiej sięgać wprost do źródeł z epoki, a ten kronikarz był bardzo bliski Kazimierzowi, pełnił nawet godność podkanclerzego Królestwa: „Roku Pańskiego 1370, miesiąca września, dnia ósmego, który był dniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny, gdy tak często wzmiankowany najjaśniejszy król Kazimierz bawił na dworze Przedbórz, przezeń na nowo razem z miastem założonym, a przepięknie i zbytkownie urządzonym, chciał, jak to było w jego zwyczaju, iść na łowy jeleni. Gdy już jego wóz królewski był przygotowany i król chciał wsiadać do niego, niektórzy z wiernych radzili mu, aby ten dzień jechania na łowy zaniechał. Zgadzając się na to, król zamierzał już był pozostać, atoli któryś niecnota podszepnął mu parę słów o jakiejś – jak podobniej do prawdy sądzą – zabawie, wskutek czego król, nie zważając na rozsądną radę, wsiadł na wóz i pospieszył do lasu na łowy. Tam nazajutrz goniąc jelenia, gdy się koń pod nim przewrócił, spadł z niego i otrzymał niemałą ranę w lewą goleń...”  

Miejscowa legenda mówi, że gdy osamotniony i omdlały król leżał na ziemi, zjawił się sam św. Mikołaj i udzielił mu pierwszej pomocy, opatrując ranę. Na pamiątkę tego wybudowano najpierw drewniany, a potem murowany kościół pod wezwaniem św. Mikołaja w pobliżu. Niestety, opatrzenie rany niewiele pomogło, bo z dalszego opisu w „Kronice” Janka z Czarnkowa wynika, że złamanie nogi pociągnęło za sobą gangrenę. Kronikarz nie znał oczywiście tego medycznego określenia i sławnym odkryciem było jej stwierdzenie po pół tysiącu lat przez jednego z lekarzy na podstawie opisu cierpień władcy. Koniec końców, Kazimierz zmarł 5 listopada.

Godne podziwu było staranie Ludwika Wielkiego, by uprzedzić w wyścigu do tronu kontrkandydatów, zaś szczególnie wnuka Kazimierza, a syna Elżbiety i Bogusława V – księcia zachodniopomorskiego. Nosił on imię po dziadku, a dla odróżnienia zwiemy go Kaźkiem, dodając „Słupskim”. Wychowywany i adoptowany (kwiecień 1369 r.) przez Kazimierza Wielkiego, otrzymał w zapisie testamentalnym ziemie sieradzką i łęczycką. Była to sprytna zagrywka Kazimierza, by przekonać poddanych do przeforsowania kandydatury Kaźka, gdyż w innym wypadku państwo traciłoby dwie ważne ziemie. Mógł tak zrobić, bo ziemie sieradzka i łęczycka były niejako w prywatnej gestii Kazimierza. W 1370 roku przekazał mu dodatkowo ziemię dobrzyńską (lenno), część Kujaw (z Bydgoszczą), kasztelanię kruszwicką, Złotorię, Wałcz i Złotów. Nie wiemy, dlaczego na starość chciał wycofać się z planów oddania korony Ludwikowi. Być może uległ namowom właśnie Janka z Czarnkowa, który tak dalece chciał Kaźka na tronie, że miał ponoć skraść po śmierci Kazimierza jego koronę, by użyć jej do konkurencyjnej ceremonii Kaźka.

Miał Ludwik zatem czego się obawiać i już w październiku jego wysłannik był w Krakowie, by informować Budę o stanie zdrowia króla polskiego. Ludwik nie zdążył wprawdzie być przy śmierci Kazimierza, ale przybył wkrótce po 5 listopada i wszedł w obowiązki gospodarza. Gdy jeszcze sąd unieważnił zapis testamentalny Kazimierza, Ludwik mógł jako król Polski (koronowany 17 listopada w katedrze wawelskiej przez arcybiskupa gnieźnieńskiego Jarosława Bogorię) spokojnie wrócić na Węgry, bo tam miał ważniejsze sprawy…