Back to top
Publikacja: 01.02.2019
Utopia Europejska. Kryzys integracji i polska inicjatywa naprawy (rozdział III)


ROZDZIAŁ III

Jak rozumieć obecny europejski kryzys?

 

Słowo „kryzys” jest dziś odmieniane w Europie przez wszystkie przypadki. Powszechne jest odczucie, że proces integracji europejskiej znajduje się w niebezpiecznym punkcie krytycznym. Pociechą może być tylko fakt, że każde zarysowanie się fundamentów, które stanowią przecież o równowadze budowli, może stać się źródłem szukania nowych punktów oparcia, pozwalających przywrócić stabilność konstrukcji.

Z pewnością nowy punkt równowagi będzie jednak istotnie różnił się od obecnego. Z politycznego i intelektualnego punktu widzenia jest to fascynujące.

Mamy do czynienia w Europie nie tyle z katastrofą, co raczej z głęboką i równocześnie rozległą niestabilnością systemową, która wymaga rekonfiguracji wszystkich zasadniczych podsystemów funkcjonalnych, takich jak prawo, instytucje, normy i wzorce działania oraz czynniki ładu społecznego. Jest to zatem moment rekonstytucji Unii Europejskiej, która może przybrać kształt reintegracji Europy już na nowych zasadach.

Taka sytuacja zdarza się po raz pierwszy. Do tej pory zawsze można było braki w jednym obszarze (np. recesji gospodarczej, słabości prawa) zrekompensować sukcesami w innej (wysoka społeczna atrakcyjność idei europejskiej, działania na arenie globalnej itp.). Dziś w Unii Europejskiej mamy deficyty w każdym z istotnych obszarów.

Po pierwsze mamy głęboki kryzys ideowy Unii Europejskiej. Jego źródłem jest zakwestionowanie wolnych demokratycznych wyborów jako podstawy tworzenia prawomocnej władzy – obserwujemy to wyraźnie na najnowszym przykładzie Polski. Z jak najbardziej demokratycznym wyborem polskiego narodu, czyli zwycięstwem PiS-u, nie chcą pogodzić się różne instytucje i politycy unijni. Coraz ostrzej rysują się konsekwencje społeczne nieudanej próby budowania poprawnego politycznie społeczeństwa otwartego z elementami zupełnie obcych Europejczykom kultur. Otwarcie Europy na olbrzymią falę niekontrolowanej imigracji w efekcie doprowadziło do utraty społecznego zaufania do rządzących i ich decyzji.

Te problemy należy rozpatrywać łącznie. Dlaczego?

Dlatego, że doprowadzają one do paradoksalnego zjawiska. Otóż w obawie przed decyzjami wyborców, którzy chcieliby dokonać korekty linii politycznej elit europejskich i poprzez demokratycznie egzekwowane prawo wyboru zmienić władze, zaczyna się w wielu europejskich krajach podważać w ogóle sens głosowania, jako mechanizmu decydowania o rządzeniu[1]. Nie chodzi tu raczej o obawy przed tym, że władzę mogą objąć siły skrajnie radykalne, gotowe podważyć pokój w Europie. Chodzi bardziej o interwencje, mające uniemożliwić sukces polityczny wszystkim tym, których uznaje się za zbyt mało „europejskich”, czyli krytycznych wobec istniejącego obecnie stanu rzeczy.

Funkcjonuje lęk, że nowe siły polityczne mogą udowodnić słabości obecnie dominującego głównego nurtu i odnieść sukces prezentując program alternatywny. Unia Europejska np. wobec wyborczych decyzji Polaków jest gotowa podważyć demokratyczne podstawy swego istnienia – oczywiście jakoby w obronie demokracji. Nie dzieje się to tylko wobec Polski, przykładów było i jest więcej (Grecja, Austria, Węgry). Fałszywa dialektyka, zgodnie z którą walczy się z demokracją wewnątrz poszczególnych państw w imię… demokracji, jest paradoksem pokazującym pułapkę, w jakiej znalazły się elity wyznaczające główny nurt europejski. Nie znalazły się w niej przez przypadek i bynajmniej nie cierpią z tego powodu. Dialektyka ta nie jest bowiem bezinteresowna. Służy ona samoobronie obecnego układu i realizacji politycznych celów, z których najważniejszym jest ugruntowanie wewnętrznej hierarchii państw europejskich oraz wskazanie, komu ile można i gdzie są granice wolności społeczeństw.

Jak silni unikają odpowiedzialności

Kryzysowi demokracji towarzyszy kryzys systemu instytucjonalnego Unii Europejskiej, który ma dwa zasadnicze przejawy. Z jednej strony same instytucje Unii Europejskiej, takie jak Komisja Europejska i Parlament Europejski, tracą swoje podstawy legitymizacyjne w społeczeństwach. Z drugiej strony degradacji uległa zasada lojalnej współpracy państw na zasadzie równości i dobrowolnego poszukiwania kompromisu w kierunku dobra wspólnego. Mamy zatem do czynienia z podstawowymi problemami na obu arenach politycznych Unii Europejskiej. Trzeba bowiem pamiętać, że system polityczny Unii nie jest skonstruowany na wzór państwowy, lecz ma charakter wyjątkowy. Nie istnieje w nim trójpodział władzy, który we współczesnych państwach jest podstawą równowagi władz; o ile każda z nich wykonuje swoje obowiązki w ramach powierzonej jej roli, mają one możliwości wzajemnego równoważenia się, tak aby żadna nie przypisywała sobie roli superarbitra konstytucyjnego.

W przypadku Unii Europejskiej podział władzy nie przebiega między władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą – bo instytucje unijne totalnie mieszają w tym względzie swoje role – ale pomiędzy organami reprezentującymi państwa członkowskie (arena międzyrządowa) a instytucjami powołanymi do kierowania się interesem ogólnym Unii jako całości (arena wspólnotowa). Do tej pierwszej grupy należą Rada Europejska i Rada Unii Europejskiej, a do drugiej Komisja Europejska i Parlament Europejski. Trybunał Sprawiedliwości funkcjonuje na obu arenach. Organy międzyrządowe powinny działać zgodnie z zasadą lojalnej współpracy krajów członkowskich, to znaczy państwa w ramach Unii kierując się własnym interesem, postępują tak, aby stale poszukiwać kompromisu i nie wykluczać innych, prowadzą względem siebie politykę otwartą. Lojalna współpraca jest zaprzeczeniem tajnej dyplomacji, decyzji poprzez przymus czy konflikt.

Dzisiaj często, zbyt często, mamy do czynienia z sytuacją, w której zasadę lojalności zastępuje się instrumentami wymuszania jedności poprzez środki restrykcyjne (szczególnie w odniesieniu do polityki budżetowej) albo procedury sankcyjne, również oparte na zaskarżeniu do Trybunału. To powoduje paradoksalną sytuację, kiedy to część rządów czuje się zwolniona z lojalności wobec reszty i „testuje” niejako wytrzymałość systemu – to znaczy działa na własną rękę, sprawdzając czy mechanizmy kontrolne zadziałają. Niektórym, wystarczająco silnym, udaje się uniknąć odpowiedzialności nawet za potężne naruszenia przyjętych wspólnie reguł (dyscypliny budżetowej), co tym bardziej pogłębia deficyt lojalności, gdyż pokazuje, że niektórym wolno więcej, a nawet dużo więcej.

Z kolei instytucje wspólnotowe – Komisja i Parlament – gwałtownie tracą i tak niewielką podstawę społeczną swego działania. Jest wiele powodów tego procesu. Jeśli chodzi o Europarlament, to od dziesięcioleci nie zyskał on powszechnej aprobaty, co wyraża się w szokująco niskiej frekwencji w wyborach do tego zgromadzania i niewielkiej społecznej rozpoznawalności europosłów. Jednocześnie elita parlamentarna ma coraz lepsze mniemanie o sobie (tym bardziej że większość z nich pełni swoje funkcje dłużej niż jedną kadencję) i coraz bardziej wydaje się jej, że reprezentuje „idealnego Europejczyka”, którego co prawda nie ma, ale przecież niby zawsze mógłby być, gdyby jeszcze więcej władzy i przywilejów dostało się w ręce europosłów.

Komisja Europejska z kolei zawsze była uprawomocniana w swych działaniach poprzez efektywność. Gdy polityka europejska działała sprawnie i przynosiła korzyści, szczególnie gospodarcze, nikt nie pytał skąd wzięli się ci wszyscy urzędnicy i czy aby na pewno wszyscy tam są potrzebni oraz naprawdę kompetentni. Dzisiaj, gdy mieszkańcy Unii częściej słyszą o nakazach i zakazach, które przychodzą z Brukseli, niż o możliwościach, jakie stwarzają nam pracujący tam eurokraci, to gwałtownie rosnąca liczba obywateli zadaje pytanie: komu potrzebna taka Unia? I ludzie ci udzielają na nie negatywnej odpowiedzi. Komisja powinna zatem starać się odzyskać społeczne zaufanie, podczas gdy raczej robi wszystko, by go stracić i to w krajach o najwyższym, jak na razie, poziomie przychylności do integracji europejskiej, takich jak Polska. To całkowicie paradoksalne działanie.

Po trzecie mamy do czynienia z kryzysem modelu gospodarczego Unii Europejskiej. Modelu, który pierwotnie pomyślany był jako narzędzie współpracy poprzez liberalizację obrotu gospodarczego między państwami, dzisiaj natomiast w coraz większym stopniu liczą się wciąż rozbudowywane biurokratyczne systemy regulacji.

Na tym tle pojawiają się bieżące wyzwania dla polityki europejskiej, z którymi ta coraz słabiej sobie radzi. Częściowo także z powodu własnych błędów przywódców europejskich, choć tak naprawdę trudno dziś w Europie mówić o prawdziwym przywództwie. Do najbardziej jaskrawych przykładów tego typu sytuacji należy oczywiście kryzys migracyjny. Wiąże się on ze znacznie szerszym problemem, jakim jest utrata poczucia bezpieczeństwa mieszkańców państw europejskich zarówno z powodu napływu niekontrolowanej fali imigracji, jak i w związku z kryzysem wojennym u granic Unii Europejskiej i NATO.

Kryzys, w jakim znalazła się Unia Europejska, to przykład na to, że systemy polityczne, które nie są oparte na realnych podstawach społecznych, muszą – w pewnym momencie – popaść w głęboki stan nieprzystosowania do pełnienia swoich funkcji. Jest to zarazem dowód na potwierdzenie dwóch tez.

Po pierwsze polityka i struktury władzy to jednak nie są (wbrew temu co się wydawało wielu inżynierom społecznym) domeny konstruktywizmu i mechanistycznej wizji rzeczywistości, tylko stanowią część konkretnego świata społecznego i działalności ludzkiej. Studia nad polityką, to część nauk humanistycznych – nie da się zatem skonstruować idealnie działającego systemu wedle projektu z deski kreślarskiej. Nie da się stworzyć superpaństwa, jak tworzono np. projekty osiedli mieszkaniowych w PRL-u, kiedy to wytyczano ścieżki między blokami, po których i tak nikt potem nie chodził, a mieszkańcy sami wydeptywali najdogodniejsze dla siebie przejścia przez środek idealnie zaprojektowanych trawników (wówczas pojawiały się tabliczki „szanuj zieleń”, a potem strażnicy tych tabliczek i tak osiedle stawało się przykładem opresyjnego państwa w mikroskali). Inaczej mówiąc, nauka i doświadczenie polityczne ukazują, że system polityczny musi tak działać, by być „społecznoczułym”, to znaczy powinien być w stanie odbierać sygnały z otoczenia społecznego i na nie odpowiednio reagować, poprzez ciągłe korygowanie reguł swego działania. Nie da się na dłuższą metę utrzymać sytuacji odwrotnej: najpierw tworzymy system, a potem dostosowujemy do niego obywateli, a gdy mają oni jakieś wątpliwości, to odpowiedź jest jedna: jest tak, bo tak chciał Wielki Pan Projektant. Nie da się zaprojektować racjonalnego, sensownego systemu, który nie będzie miał społecznej akceptacji, solidnych podstaw społecznych, zwanych legitymizacją polityczną.

Po drugie, obecny kryzys Unii Europejskiej świadczy o tym, że utopia jako narzędzie projektowania świata politycznego jest zadaniem może i intelektualnie ciekawym, ale praktycznie bezwartościowym. Utopia, w znaczeniu politycznym, to brak potrzeby uwzględniania rzeczywistości w planowaniu i egzekwowaniu działań politycznych. Świat realny dla utopistów nie jest „czynnikiem interweniującym” w ich projektach politycznych. Jest on po prostu ignorowany – wtedy mamy do czynienia z utopią o charakterze baśniowym (wizja innego świata o cechach pożądanych, idealnych: piękny kraj, w którym wszyscy są zdrowi i bogaci). Bywa, że utopie wykluczają świat realny, jako przeszkodę w tworzeniu utopijnej przyszłości – wówczas mamy do czynienia z utopią rewolucyjną (wg rozumowania: na razie jest jeszcze wiele przeszkód, ale nadejdzie dzień…).

Utopie rodzą się z różnych przesłanek

Najbardziej klasycznym źródłem utopii jest idealizm, w stadium ekstremalnym zbliżający się do obłędu pseudomesjańskiego. Nakazuje on „odkrywcy zasady świata” tworzyć modele utopijnego państwa czy społeczeństwa, w którym uznane przez niego idee byłyby w pełni realizowane, a tym samym prowadziłyby ludzkość do szczęśliwości. Część utopistów-idealistów pozostawała na etapie tworzenia wizji jako takiej – pisali o niej książki i snuli opowieści. Niekiedy jednak – jak wiemy z historii – utopiści dostawali do ręki narzędzie w postaci władzy (zwykle zdobytej rewolucyjnie) i zaczynali wcielać w życie swoje pomysły. Wówczas, prędzej czy później, natrafiali na jedną istotną przeszkodę, którą byłą rzeczywistość (materialna albo społeczna) nie dająca się do końca zignorować. Gdy utopiści mieli dość siły i władzy, podejmowali wówczas konfrontację z realiami, próbując je zlikwidować lub przynajmniej nagiąć je do swojej utopijnej wizji. Wizji, która z czasem stawała się zresztą coraz mniej idealistyczna, a coraz bardziej po prostu realizowała osobistą chęć rządzenia twórców „idealnego” państwa. Koszty tego typu nieudanych realizacji utopii były zawsze ogromne i tragiczne – liczone w dziesiątkach milionów istnień ludzkich, kosztem była też zagłada ekologiczna dużych połaci Ziemi, czy zniszczenie całych kultur i cywilizacji.

Jednakowoż mamy też przykłady utopii, dla których źródłem nie jest idealizm, lecz – arogancja. Arogancja wynikać może z przeświadczenia, że obywatele (a raczej należałoby powiedzieć: poddani) nie dojrzeli do celów i ducha epoki, w której żyją, w związku z tym elita – jakoby pojmująca wagę spraw – ma obowiązek przewodzić im na kształt „pasterski” i poprowadzić stada na właściwe pola. Tworzony jest zatem „program wychowawczy”, którego realizatorzy posługują się miękkimi, ale masowymi instrumentami perswazji (edukacja szkolna, reedukacja medialna), po to, by zrealizować swój jedyny słuszny program i przemienić społeczeństwo wedle założonej, jakoby oświeconej wizji.

Źródłem utopii z arogancji może być także potrzeba sprawowania władzy „dyscyplinującej”, kiedy elita uważa, że pojawiające się niezadowolenie społeczne jest przeszkodą w realizacji śmiałych planów zrobienia „kolejnego kroku” albo nawet „decydującego skoku”. W takiej sytuacji należy wykluczyć konkretną rzeczywistość jako czynnik interweniujący w polityce i zamienić ją na utopię, a następnie, w imię jej realizacji, podporządkować sobie zachowania społeczne, dyscyplinując całe narody, tak jak rodzice „prostują” swoje niesforne dzieci.

Utopia zrodzona z arogancji może wynikać wreszcie z posiadania znacznej siły, znajdowania się na pozycji rzeczywistego hegemona. W takiej sytuacji przewaga utopistów nad pozostałymi jest tak wielka, że w ogóle nie muszą (jak mniemają) przejmować się tym, co inni uważają i co inni chcieliby robić. Oni, czyli jakieś nawet wielkie grupy społeczne lub narodowe albo nawet całe społeczeństwa i narody, nie mają istotnego znaczenia, toteż nie ma potrzeby uwzględniać ich zdania w utopijnych planach. Tym samym można bez przeszkód budować świat wedle utopijnych reguł, to znaczy reguł, które nie przejmują się światem obecnym, a nawet poświęcają świat obecny na rzecz „świetlanej” przyszłości.

I taka właśnie utopia europejska upada na naszych oczach, upada w konfrontacji z rzeczywistością i upada pod własnym ciężarem konstruktywistycznego projektowania świata społeczno-gospodarczego i politycznego.

Trzeba wyraźnie stwierdzić, że Unia Europejska cierpi dzisiaj na wszelkie negatywne przypadłości politycznej utopii zrodzonej z arogancji.

Osiągnięcie takiego stanu przez Unię jest zjawiskiem o tyle zastanawiającym, wprost paradoksalnym, że sam proces integracji europejskiej u swych źródeł i początków nigdy nie był utopijny. Wręcz odwrotnie. Napędem integracji w Europie po II wojnie światowej był pragmatyzm połączony z ideowością i głęboką duchowością, które są czymś zasadniczo innym niż idealizm. Z jednej strony zatem mieliśmy do czynienia z pomysłami na praktyczną współpracę gospodarczą – dla której zasadniczym impulsem były warunki pomocy amerykańskiej w ramach Planu Marshalla, wymuszające współpracę państw chcących ubiegać się o wsparcie – a z drugiej, z chrześcijańską cnotą przebaczenia bliźniemu, jako podstawą do przezwyciężenia wzajemnej wrogości pomiędzy konkretnymi ludźmi i narodami. Dwóch francuskich „Ojców – założycieli Europy” znakomicie ilustruje te dwie podstawy integracji: Jean Monnet (trzeźwo kalkulujący przedsiębiorca) i Robert Schuman (polityk katolicki przywiązany do tradycyjnych wartości).

Dlatego trzeba zapytać: co i kiedy stało się z procesem integracji europejskiej, że dziś postrzegać go można jako niestabilną wewnętrznie utopię zrodzoną z arogancji?

Wydaje mi się, że można wskazać cztery źródła tego procesu degenerującego Unię Europejską. Są nimi:

1. lewicowy abordaż na integrację europejską, owocujący projektami konstruktywizmu społecznego,

2. wytworzenie się biurokratycznej „elity brukselskiej”, odrealnionej, żyjącej we własnym świecie i zainteresowanej także materialnie jego trwaniem,

3. wytworzenie się „legendy europejskiej”, czyli edukacja poprzez baśń o Unii Europejskiej, jako Stanach Zjednoczonych Europy oraz

4. postępujące ignorowanie faktów i twardych danych w imię powodzenia coraz bardziej utopijnego projektu.

Do zjawisk tych dołączyła także brutalna walka między niektórymi państwami o władzę nad projektem europejskim, która zakończyła się w stosunku do mniejszych i nowszych członków UE arogancją centrum decyzyjnego podporządkowanego najsilniejszym stolicom.

Zunifikowany Europejczyk

Z czasem więc, zamiast służyć znoszeniu barier i uwalnianiu energii, przedsiębiorczości i pomysłowości obywateli Europy, żyjących w swych naturalnych wspólnotach, od rodziny po państwa, integracja europejska zaczęła przypominać wielkie laboratorium utopijnej arogancji.

Po pierwsze zaczęto edukować, reedukować i wychowywać nowy twór: zunifikowanych Europejczyków – myślących w jednakowy sposób mieszkańców kontynentu, którzy mają tworzyć „europejską opinię publiczną”, a w końcu i „lud europejski” spojony „patriotyzmem konstytucyjnym”, czyli tożsamością polityczną zbudowaną na podstawie przywiązania do wspólnych biurokratycznych reguł. Europejczyk taki miał realizować idee polityczne „roku ‘68” – lewicowy model człowieka wyzwolonego. Miał kochać Unię, jako ostateczną realizację oświeceniowego projektu w wersji francuskiej. Projekt ten zaś uznany miał być z kolei za najwyższy wyraz intelektualnego dziedzictwa Europy, co miała zadekretować formalnie Konstytucja dla Europy. Aby to zrealizować, władze unijne przełamały ustanowioną wcześniej barierę odgradzającą regulacje europejskie od ładu społecznego i obyczajowego w państwach członkowskich i zaczęły z całą mocą wkraczać na obszary takie jak: prawo rodzinne, edukacja, prawa równościowe, ochrona życia itp. Oczywiście wszędzie lansując lewicowe koncepcje.

Tym lewicowym abordażem dowodziła od początku specyficzna kasta „ludzi bez właściwości”, czyli elita brukselska złożona z biurokratów, lobbystów i polityków – wszystkich wykorzenionych z własnych środowisk kulturowych i zawieszonych w „nibylandii” instytucji unijnych. Środowisko to wymaga odrębnego studium, gdyż jest jedynym w swoim rodzaju przykładem skumulowania w jednej, dość wąskiej grupie społecznej cech, które złączone tworzą istną mieszankę wybuchową: braku odpowiedzialności przy podejmowaniu istotnych dla całych narodów decyzji, wysokich zarobków, mocno standaryzowanej codziennej monotonnej pracy, oderwania od kultury, w której się wzrastało, wiecznej tymczasowości, aż wreszcie braku moralnych ograniczeń. W efekcie grupa ta zamknęła się w „złotej klatce”, co większość z nich sama przyznaje – wie, że się nie rozwija i nie robi niczego istotnego, frustruje się, ale nie jest w stanie się z tego wyrwać, bo komfort pracy i sytuacja bycia na komfortowym „wiecznym wyjeździe służbowym” robią swoje. Elita brukselska w ogóle nie rozumie już problemów pozostałych mieszkańców Unii, zwykłych obywateli, ale nie zatrzymuje się w dziele coraz bardziej szczegółowego regulowania ich życia w imię wymyślanych przez samą siebie utopijnych wizji.

Jednym z wykwitów działalności euroelity stał się zmasowany projekt opowiadania o Unii w formie baśniowo-legendarnej. Wiele wysiłku wkłada się w tworzenie i wtłaczanie w umysły Europejczyków (tych małych, ale i tych dużych) odpowiednich narracji o sukcesie integracji i jej zbawiennych skutkach. Niektórzy tak dalece się w tym zapędzają, jak jedna z polskich posłanek do Parlamentu Europejskiego; po przekroczeniu jego progu miała stwierdzić w uniesieniu: „jestem w raju”. Półki księgarń, archiwa uczelni pełne są książek i prac magisterskich czy doktorskich pisanych z zakresu tzw. europeistyki, która w znacznej części jest po prostu powielaniem proeuropejskiej propagandy serwowanej przez same unijne instytucje.

Po latach tego typu działalności konfrontacja z rzeczywistością w sensie jej rozpoznania staje się po prostu niemożliwa, bo jeśli fakty przeczą baśni o Unii, to tym gorzej dla faktów, a już całkiem potępić należy tych, którzy ośmielają się te fakty głosić. Nazywa się ich „eurosceptykami” albo wprost pogardliwie „eurofobami”. W efekcie – mimo iż wielu ekonomistów od samego początku mówiło na przykład, że strefa euro nie spełnia warunków optymalnego obszaru walutowego, że jej wewnętrzna nierównowaga prędzej czy później wywoła kryzys, że państwa manipulują danymi i nie przestrzegają przyjętych zobowiązań – wszystkie te głosy były spychane na margines, bo „w naszej Unii dobrze jest”.

Stąd też, jeśli Unia ma przetrwać, to powinna na nowo stać się „Unią zdrowego rozsądku”. Unia, która nie jest utopią, to Unia, która wierzy w siłę i aktywność naturalnych wspólnot: narodów i państw europejskich. Dlatego środowiska europejskich realistów, a w Polsce jest to przede wszystkim Prawo i Sprawiedliwość, głoszą program powrotu Europy do korzeni jej integracji. Głoszą potrzebę postawienia Unii z głowy na nogi. Naszym zdaniem, na problemy integracji odpowiedzią nie jest więcej integracji, ale więcej prawdziwej wolności i solidarności w Europie.

Brak bezpieczeństwa równa się brak zaufania

Polityka jest służbą publiczną. Przynajmniej powinna nią być. Ale żeby nią była, nie może realizować utopii, lecz odpowiadać na realne potrzeby obywateli. Dotyczy to zarówno tej polityki, która prowadzona jest w kraju, jak i tej, którą realizuje się na arenie międzynarodowej. Dotyczy to także Unii Europejskiej, co oznacza, że polityka unijna powinna być zawsze nastawiona na wspieranie rozwoju i samodzielnego działania wolnych narodów i równych państw. Gdy tak nie jest, następuje kryzys wynikający z utraty zaufania społecznego do instytucji politycznych. Tak też dzieje się obecnie w Unii, i tak do niedawna było w Polsce, zanim nie nastąpiła polityczna zmiana w 2015 roku.

Myślę, że zasadnicza różnica między obecnymi i poprzednimi władzami w Polsce polega na tym, że obecny prezydent i rząd nie myślą o ludziach w kategoriach, że ktoś jest „niżej”, a ktoś „wyżej”. Wszyscy jesteśmy bowiem równi, a to, że ktoś jest ministrem nie znaczy, że stoi „wyżej” od kogokolwiek innego. Tak naprawdę jest przecież raczej odwrotnie, gdyż to minister jest na służbie wobec wszystkich innych. To nie rządzący mają być zadowoleni ze społeczeństwa, tylko społeczeństwo z rządzących. Tymczasem niektórzy nasi poprzednicy mieli permanentne wrażenie, że polskie społeczeństwo nie dorosło do ich wielkości. W demokratycznym państwie jest jednak zupełnie odwrotnie – i warto to rozpatrywać także w kategoriach etycznych. Warto, żeby każdy, kto sprawuje funkcję publiczną miał przekonanie, że rzeczywiście najmuje się do służby państwu polskiemu.

Służba ludziom, a nie utopii, wymaga odpowiedzialności, przede wszystkim za bezpieczeństwo fizyczne i materialne ludzi. W wymiarze europejskim realizacja tego zadania jest szczególnie skomplikowana, dlatego że cały pomysł na integrację europejską polegał na tym, iż państwa, które chcą dołączyć do Unii Europejskiej, powinny obowiązkowo pozbyć się części swoich instrumentów rządzenia, także obrony własnego wewnętrznego rynku, wewnętrznej polityki. Czasami używam tu porównania z przeszczepem, przed dokonaniem którego trzeba najpierw obniżyć trochę immunologię, żeby nowe ciało nie zostało odrzucone. Z integracją europejską jest tak samo – żeby wejść do Unii Europejskiej, „przeszczepić się do niej”, trzeba obniżyć immunologię państwa, zrezygnować z pewnych barier broniących przed zewnętrznymi zagrożeniami, z którymi każde państwo ma w swoich granicach do czynienia.

W zamian za obniżenie immunologii własnego państwa, obiecywano od samego początku integracyjnego procesu, że Unia jako całość miała podnieść poziom bezpieczeństwa krajów, które znajdą się w jej szeregach. A więc za cenę obniżenia własnej odporności na zagrożenia z zewnątrz miało się zyskać odporność większą, bo zbiorową, którą daje Unia na swych zewnętrznych granicach. Jeden z elementów tego większego bezpieczeństwa wiązał się z tym, że zlikwidowany miał być pewien poziom dotychczasowych zagrożeń wynikający z tendencji do konfrontacji wojennych pomiędzy krajami europejskimi. Wiadomo, dzisiaj nikt sobie nie wyobraża, że Dania napadnie na Szwecję, albo Hiszpania będzie chciała zająć Belgię. Rzeczywiście takie bezpieczeństwo nazwijmy to „antywojenne” wewnątrz Unii funkcjonuje.

Rzecz jednak w tym, iż w ostatnich latach okazało się, że Unia Europejska wbrew zapewnieniom jej wysokich urzędników wcale nie zagwarantowała bezpieczeństwa społeczeństwom krajów członkowskim. Choćby na płaszczyźnie ekonomicznej; kryzys przyszedł z zewnątrz w wyniku wielkiego krachu globalnego systemu bankowego w 2008 r. zapoczątkowanego w Stanach Zjednoczonych. Wdarł się on silnie także do Europy i rozbił wewnętrznie strefę euro. Okazało się, że bycie wewnątrz tej strefy nie dało żadnych gwarancji bezpieczeństwa, skoro w wielu państwach załamały się systemy finansowe. Granica unijna nie była dla kryzysu żadną zaporą. Kilka lat później mieliśmy następny kryzys, drugi szok zewnętrzny, który nastąpił w wyniku wielkiej fali migracyjnej, jaka wlała się do Europy i ma, jak wiadomo, charakter nie tylko uchodźczy. Kryzys ten spowodował utratę zaufania do polityki europejskiej w bardzo wielu krajach Unii. Powiem, że ten brak zaufania paradoksalnie jest większy nawet na zachodzie Europy, niż w naszej jej części.

Efektem znacznego opadnięcia prounijnego entuzjazmu w krajach zachodnich były dwa negatywne dla Unii Europejskiej wyniki referendów. To były dwa potężne sygnały utraty zaufania do polityki europejskiej. Najpierw w Holandii, odnośnie do stowarzyszenia Ukrainy z Unią Europejską. Holendrzy odrzucili je nie dlatego, że nie chcieli Ukrainy, tylko dlatego, że chcieli pokazać polityce europejskiej czerwoną kartkę. Potem mieliśmy referendum brytyjskie, które zdecydowało o wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii. Tak więc brak bezpieczeństwa spowodował utratę zaufania do samego projektu Unii Europejskiej.

Drugi problem, którego rozwiązanie jest możliwe tylko w warunkach porzucenia europejskiej utopii, odnosi się do pojęcia wolności. Od samego początku pomysłu na Unię Europejską miała być ona wzorem swobód. Przekonywano, że będzie nam więcej wolno, bo zostanie zniesionych wiele barier. Pamiętamy, że podstawą integracji europejskiej miały być cztery swobody unijne: przepływu osób, towarów, usług i kapitału. Tymczasem od pewnego momentu Unia zaczęła kojarzyć się bardziej z zakazami i nakazami, niż z wolnością. My, Europejczycy, także w Polsce, coraz częściej słyszymy, że czegoś nam nie wolno. Nie wolno, bo jesteśmy w Unii Europejskiej, która ciągle czegoś zabrania lub coś zakazuje – np. nie wolno pomóc jakiejś gałęzi przemysłu, nie wolno palić w piecach węglem, nie wolno wkręcać tradycyjnych żarówek itd., itd.

Dziś jest zatem więcej zakazów i nakazów biurokratycznych, niż wolności, która miała być celem integracji. To też powoduje zachwianie fundamentów integracji europejskiej.

Z tego też powodu warto zastanowić się nad tym, jak wykorzystać moment kryzysowy do tego, żeby zreformować Unię głównie w tych dwóch obszarach: 1. by było mniej biurokracji, a więcej wolności oraz 2. by było więcej bezpieczeństwa, a mniej podatności na zewnętrze szoki. Wiąże się to z pojęciem subsydiarności, czyli budowania całej polityki od dołu, a nie od góry, wykorzystywania możliwości, jakie niesie ze sobą potencjał Europejczyków. A jest to potencjał gigantyczny zarówno w sensie ekonomicznym, jak i społecznym. Europa to naprawdę jest kontynent niezwykłych możliwości.

Oto zatem dwa elementy, które są politycznie niezwykle istotne: więcej wolności, więcej bezpieczeństwa.

Miękki atak prześladowców wiary

Jest też trzeci element, o którym stale przypominam. Utopia Europejska spowodowała również bolesny kryzys tożsamości, który wiąże się z brakiem właściwej odpowiedzi na fundamentalne pytanie: jakim wartościom ma służyć dzisiaj Europa, aby zachowała swoje dziedzictwo? Jak mają się te wartości do zasad, które dzisiaj propaguje się na naszym kontynencie? Czy budujemy Europę na pokolenia, czy też rozumujemy na zasadzie „po nas choćby Potop”, co nawiązywałoby do przytoczonego na wstępie biblijnego przykładu? Może rzeczywiście żyjemy jak za dni Noego? Jeśli tak, to im szybciej rozpoznamy wśród nas Noego budującego arkę, tym lepiej, tym mniej szkód. W naszych czasach rodzinę patriarchy i jego samego musi zastąpić grupa społeczna lub cały naród.

Patriarchowie kościołów Bliskiego Wschodu przekazują ostatnio świadectwo tyleż zaskakujące, co niezwykle istotne. Otóż dzielą się oni opowieściami o szoku przybywających do Europy uchodźców – chrześcijan, którzy uciekają z bliskiego Wschodu do Europy przed prześladowaniami religijnymi. Co jest przyczyną owego szoku? Otóż im się wydawało, że przyjeżdżają do Europy, która jest oazą chrześcijaństwa. Tam poświęcali swoje życie i krew po to, żeby bronić wiary i byli przekonani, że jak trafią do Europy, to spotykają tu ludzi, którzy tak samo silnie żyją wiarą, jak oni żyli tam, aż do poświęcenia, aż do męczeństwa. No i przyjeżdżają do Europy, i przeżywają wstrząs, bo zastają kontynent tak samo im obcy, jak świat z którego uciekli. Podkreślam, że mówimy tu o Zachodzie. Bezpośrednio różne wspólnoty chrześcijan przyjmują ich życzliwie, owszem, w tym pierwszym kontakcie spotykają tutaj ludzi, którzy się nimi opiekują i pomagają. Ale ci przybysze przecież nie żyją w Europie w odosobnieniu, tylko poruszają się swobodnie w całej przestrzeni publicznej. Obserwują więc rzeczywistość dookoła i są przerażeni, jak strasznie ta Europa jest już niechrześcijańska. Dla nich to jest szok emocjonalny, że nasza przestrzeń publiczna jest całkowicie zdesakralizowana, że media są tak antyreligijne, że są takie ataki na wiarę chrześcijańską w Europie, do której oni uciekali przed prześladowcami religii. Czują, że w pewnym duchowym wymiarze, jest tu tak samo wiele walki z religią, że wpadli z deszczu pod rynnę. Tu spotykają się z tzw. miękkimi prześladowcami wiary, którzy nie bronią palną, ale siłą medialną i polityczną walczą z tą samą religią, za którą tylu z nich oddało i oddaje życie każdego dnia. Czymże jest ta Europa, która była ich nadzieją, za którą tęsknili, o której marzyli? Spotykają się z czymś, co dla nich jest światem, którego nie rozumieją i nie akceptują.

To jest świadectwo oznaczające, że coś bardzo poważnego, coś bardzo niepokojącego dzieje się z tożsamością europejską. To naprawdę wymaga bardzo poważnej refleksji nas wszystkich, którzy jesteśmy chrześcijanami. Brakuje nam poważnego poczucia apostolstwa; przecież my także swoim życiem musimy świadczyć o tym, co to znaczy być chrześcijaninem. Ci, którzy przyznają się do wiary, mają obowiązek dawać jej świadectwo w życiu publicznym.

Jako politycy nie możemy być naiwni, bo w relacjach pomiędzy państwami byłoby to wielkim błędem; trzeba twardo bronić swoich interesów. Niektórzy w Polsce używają argumentu, że obrona narodowego interesu jest swego rodzaju nieprzyzwoitością, skoro znajdujemy się w Unii Europejskiej. Wmawiają nam, że narodowych interesów już nigdy nie będzie, bo będziemy wszyscy żyli w jakiejś utopijnej wspólnocie, po cóż więc upominać się o swoje. To jest nieprawda, bowiem gra interesów między państwami toczy się stale, także wewnątrz Unii. Jak prześledzimy dyskusję dotyczącą uchodźców, całego kryzysu związanego z falą migracyjną do Europy, gdy sięgniemy do dokumentów czy bezpośrednich relacji, to przypomnimy sobie, co mówił prezydent Andrzej Duda we wrześniu 2015 roku, także w wystąpieniach za granicą, w sprawie polskiej koncepcji odpowiedzi na kryzys uchodźczy. Ona się opierała na takich filarach, jak ochrona granicy zewnętrznej oraz pomoc w miejscach konfliktów, na Bliskim Wschodzie, tak by każdy uciekający miał nadzieję powrotu do własnego domu. Potem powtarzał to także polski rząd i cała Grupa Wyszehradzka. Wtedy były to opinie kompletnie zignorowane, odrzucone, mówiono o tym, że Polska jest krajem bez serca, czyniono różne zabiegi, żeby nasze zdanie zmienić, zmiękczyć, złamać, żeby Polska otworzyła się na tę falę migracyjną.

My wtedy byliśmy twardzi, ale ponieśliśmy pewne koszty polityczne, jeśli chodzi o nasz wizerunek na Zachodzie. Także w Polsce opozycja bezpardonowo atakowała polskie władze. Dzisiaj po ponad roku dokładnie to samo, co my rok temu, mówi większość polityków w Europie, a nawet niektórzy politycy brukselscy – że trzeba zacząć od ochrony granicy, że trzeba pomagać tam, w miejscach konfliktów, że należy kontynuować współpracę z Turcją, aby ta pomagała tym ludziom poza granicami Unii. Że lepiej pomagać im bliżej miejsca ucieczki, a nie przysyłać ich do Europy. Unia znalazła się w punkcie, w którym moglibyśmy się znajdować już kilkanaście miesięcy temu. Cena za niewysłuchanie naszej opinii, opinii Grupy Wyszehradzkiej, jest wysoka – pojawiły się liczne problemy natury społecznej oraz w zakresie bezpieczeństwa. Europa płaci więc za to, że nie słuchała krajów, które miały odmienne zdanie od najsilniejszych państw. To jest lekcja mówiąca o tym, że jeśli rzeczywiście ma istnieć wspólnota europejska, to bez hegemonów.

Czasami z różnych państw i różnych punktów widzenia przychodzą lepsze rozwiązania, niż z centralnych, hegemonicznych ośrodków decyzji politycznej. I to też jest lekcja, którą my musimy próbować w Europie przekazywać i na niej budować również naszą pozycję. Jeśli się nawzajem nie słuchamy, to przepadają bardzo ciekawe pomysły, przepadają właściwe rozwiązania. Musimy się więcej nawzajem słuchać w Europie, bo inaczej wszyscy stracimy.

W dalszej części książki rozwinięty zostanie jeszcze jeden wątek tego, co oznacza budowanie na rzeczywistych więziach, a nie na utopijnym projekcie. Chodzi mianowicie o wspólnotę państw naszego regionu. Ważnym zadaniem polskiej polityki jest bowiem odbudowa polityki środkowoeuropejskiej. Odbudowa tych więzi, które istniały kiedyś przez całe wieki w środkowej Europie, a które zostały przez ostatnie lata mocno zaniedbane.

Zrobiono bardzo wiele, niestety także niektórymi polskimi rękami, żeby w ogóle unicestwić Środkową Europę jako element polityki europejskiej. Polska miała być tylko bezwarunkowym sojusznikiem największych państw. Należało zatem zignorować tę nieznośną Europę Środkową. Tymczasem ma być zupełnie odwrotnie. Polska racja stanu zakłada budowę właśnie polityki środkowoeuropejskiej, rewitalizację tej polityki.

Bardzo wiele ośrodków zwalcza tę koncepcję. Ilość ataków na nią w prasie niby specjalistycznej dotyczącej polityki międzynarodowej, jest zdumiewająca. Mówi się, że to jest kompromitacja, że wolimy grać w okręgówce, a nie chcemy grać w pierwszej lidze. Padają określenia bardzo obraźliwe głównie dla pozostałych trzech członków Grupy Wyszehradzkiej i pozostałych krajów naszego regionu. Czy takie epitety pomagają w budowaniu naszych relacji z sąsiadami? Trzeba powiedzieć wprost: to są działania wrogie wobec polityki polskiej i polskiej racji stanu.

Po roku widać, jak bardzo trafny był nasz wybór, jak bardzo się ożywiła polityka w środkowej Europie, jak pozytywnie oddziałuje to na całą Unię. Rozwijamy dziś współpracę w ramach Trójmorza, a więc w obszarze między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym. To działa, zwłaszcza w połączeniu z rozwojem rzeczywistego bezpieczeństwa Europy Środkowej, ze wzmacnianiem wschodniej flanki NATO, co wyraźnie pokazał szczyt w Bukareszcie, gdzie wszystkie 9 państw tej flanki pojawiło się na poziomie prezydentów. Podpisaliśmy wspólną deklarację, która potem zaowocowała ważnymi decyzjami szczytu NATO w Warszawie. Także oś rozwojowa Polska – Chorwacja działa znakomicie. To jest poważna i realna polityka. To jest też wielkie zadanie. Widać, jak bardzo wiele zależy od koncepcji, bo jak się ma dobry pomysł, to później chętnie dołączają partnerzy.

 

[1]      Por. David Van Reybrouck, Against elections. The case for Democracy,
London 2016.

 

 

 

 

Krzysztof Szczerski Utopia Europejska Kryzys integracji i polska inicjatywa naprawy  rozdział III Wydawnictwo Biały Kruk 2017