Jak to się stało, że zainteresował się Pan polskim językiem, polską kulturą i w rezultacie trafił Pan nad Wisłę, gdzie spędził Pan długie lata?
Opisałem to szczegółowo w wywiadzie tasiemcowym, który przeprowadzili ze mną Grzegorz Górny i ojciec Paweł Cebula do książki pod tytułem „Węgierski Łącznik”, wydanej przez Frondę w 2008 roku, a rok później w węgierskiej wersji dzięki staraniom Polskiego Stowarzyszenia Kulturalnego im. Józefa Bema na Węgrzech. W tomie tym figurowała piątka nawiedzonych „wariatów” zafascynowanych Polską i polską kulturą, jednym z nich była moja skromna osoba.
Gdy miałem 16-17 lat, Tata zaczął poważniej ze mną rozmawiać, jak mężczyzna z mężczyzną, i wtedy zaczął mi to wszystko opowiadać. A szczególnie, gdy po maturze postanowiłem z kolegami wybrać się autostopem do Polski. Tata przygotowywał mnie do niej soczystymi historyjkami wojennymi i nie tylko. Jak mówił o Wandzi, oczywiście nie przy Matce, to oczy miał zamglone. Uczył mnie też polskich słówek, których znał nawet sporo. Oprócz podstawowych, takich jak „dzień dobry”, „smacznego”, „dobranoc”, między innymi takich: „masz piękne oczy”, „kocham cię” i tym podobnych. To bardzo ważne słowa, których z książek trudno się nauczyć.
Od starszych kolegów, którzy już jeździli do Polski, słyszeliśmy niestworzone rzeczy, że w Polsce można bezkarnie nosić długie włosy i brodę, a na Węgrzech wtedy – za Kádára – jak twój wygląd nie pasował do zdjęcia w dowodzie, to milicjant dawał ci mandat, brał cię za uszy, prowadził do fryzjera i pilnował, by cię ostrzyżono na wzór, jaki miałeś w dowodzie. Słyszeliśmy też o zakonnikach i zakonnicach, których co pięć minut można było spotkać na ulicy, jak chodzą swobodnie w habitach. Słyszeliśmy, że ponad 80 proc. ziemi pozostało w rękach prywatnych, czyli, że nie ma praktycznie kołchozów. Że na każdym rogu jest jakiś klub jazzowy, a u nas jazz był uważany za wstrętny wpływ kapitalistycznej dekadencji.
Takie były początki. Później prawie cały mój wolny czas wykorzystałem, by pojechać do Polski. Prawie naturalnym skutkiem było, że w końcu ożeniłem się z Polką i radośnie przeprowadziłem się do Polski, która co raz bardziej mnie wciągnęła, jak gdyby jakiś Maelstrom. Po siedmiu latach małżeństwa tak się złożyło, że wzięliśmy rozwód, ale ja zostałem jeszcze następne siedem lat w Polsce, w końcu wróciłem na Węgry, bynajmniej nie z powodu, że miałem dość mojej drugiej Ojczyzny lecz dlatego, by zaopiekować się moją śmiertelnie chorą Matką. Jednak idea fixa na temat Polski została: zarówno jako dziennikarz, jak i później dyplomata pozostałem „monotematyczny”. I tak jest do dnia dzisiejszego. Miewam momenty choroby odwykowej – jeśli zbyt długo nie udaje mi się skoczyć choć na trochę do Polski, to umieram z tęsknoty. Szczególnie bliskie mi są Mazury i północno-wschodnie kąty kraju, gdzie spędziłem dużo czasu. Zwykłem powiedzieć, że połowę serca zostawiłem w Polsce, a połowę tej polskiej połowy właśnie na Mazurach i Suwalszczyźnie. Jezioro Śniardwy, Czarna Hańcza czy Wigry i okolice – istne cuda natury!
bilet miesięczny
Trafił Pan do Polski w czasie, gdy trwała jeszcze „mała stabilizacja”, w państwach bloku wschodniego nie było poważniejszych ruchów politycznych, panował względnie dobry stan zaopatrzenia w sklepach, Polacy odwiedzali Węgry a Węgrzy Polskę. Jak zapisały się oba kraje w Pańskich wspomnieniach?
Ta „mała stabilizacja” właśnie dobiegała końca, kiedy przybyłem na pobyt stały do Polski. Było to na jesieni 1976 roku, a wiemy, co się działo latem tego roku – Ursus, Radom, itp., powstanie KOR-u. Gierkowski „Polak potrafi” zaczynał mieć i drugie oblicze: Polak także potrafi konsekwentnie protestować, w dodatku absolutnie w nowy sposób. Wcześniej komunistom udawało się raz po raz skłócać robotników, inteligencję, chłopstwo, podjudzać ich na siebie, a wszystkich razem na Kościół z różnymi skutkami. A teraz to się skończyło: powstawał „sojusz” wszystkich warstw społecznych.
Władza poczuła groźbę. Do tego doszedł wybór Polaka na Papieża. Pamiętam, jaki był to wstrząs, jak to nas wszystkich poruszyło. Tak się złożyło, że 22 października 1978 roku, gdy Karol Wojtyła już jako Jan Paweł II wieczorem przemawiał do tłumu na placu Świętego Piotra, a Wolna Europa dawała żywą transmisję stamtąd, w naszej wynajętej wtedy warszawskiej kawalerce słuchaliśmy razem z Ákosem Engelmayerem, Csabą Gy. Kiss i Bogdanem Zadurą. Wtedy poszło w świat Jego posłanie, co wstrząsnęło potęgą komunizmu: „Nie lękajcie się, otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi. Dla Jego zbawczej władzy otwórzcie granice państw, systemów ekonomicznych i politycznych, szerokie dziedziny kultury, cywilizacji, rozwoju! Nie lękajcie się! Chrystus wie, co nosi w swoim wnętrzu człowiek. On jeden to wie!” I dalej, że to tylko On ma władzę nad nami, nikt inny...
Jak Pan wspomina zjawisko społeczne „Solidarności”, które zaskoczyło nie tylko komunistyczne władze w państwach bloku wschodniego ale i wielu zachodnich intelektualistów?
Wszyscy zbaranieli, zachodni intelektualiści także. Przecież związki zawodowe wszędzie uważano za ruch lewicowy, za „oświecone” towarzystwo, które nie daje się „omamić” czymś takim jak religia, wiara. Dla komunistów miały one być „pasem transmisyjnym” między partią klasy robotniczej a masami pracujących. Solidarność od początku była przede wszystkim ruchem społecznym, tylko w drugim rzędzie związkiem zawodowym. Ruch ten przyciągnął szerokie masy społeczne, niezależnie od tego, z jakiej warstwy pochodzili. Samych członków Solidarności było ponad dziesięć milionów, a jeśli do tego doliczymy ich rodziny, to otrzymamy liczbę grubo powyżej trzydzieści milionów dusz.
Warszawa, 1978 r.
Co w czasie karnawału Solidarności i następującego po nim stanu wojennego wiedzieli Węgrzy na temat Polski? Jakie informację docierały znad Wisły nad Dunaj, jaki był obraz polskiego społeczeństwa wśród Węgrów?
Każde uogólnienie jest kulawe, przecież społeczeństwa składają się z różnych warstw i z niepowtarzalnych jednostek. Owszem, propaganda kadarowska dość skutecznie zrobiła swoje i jak już wspomniałem, spora część Węgrów spoglądała na Polskę z obawą, że to co tam się dzieje, może mieć negatywne skutki na względny dobrobyt w „najweselszym baraku” obozu komunistycznego. Dzięki mediom ustroju udało się stworzyć nieprzychylny obraz o Polakach, bezwstydnie cytowali poniżające Polskę obraźliwe niemieckie określenie pożyczone z języka nazistów, że niby tam panuje „polnische Wirtschaft”, czyli burdel, brak dyscypliny i porządku, określali Polaków leniuchami, którzy wolą strajkować zamiast uczciwie wziąć się do roboty. Lała się ta pomyja z radia, telewizji, prasy, w kabaretach dawali niesmaczne dowcipy, rodzaju takich: „Jaka jest polska kanapka? ˗ Między dwoma kromkami chleba kartka na szynkę”, czy „Jak wygląda polski hot dog? ˗ Dżdżownica w paluszku słonym” i do tego podobne.
Przyjaźń Polaków i Węgrów jest przysłowiowa, to swoisty fenomen historyczny i socjologiczny. Jak tłumaczy Pan zjawisko, że dwa narody, których języki różnią się między sobą tak bardzo, darzą się jednocześnie tak wielką, wypróbowaną historycznie sympatią?
Hm, czy różnimy się tak bardzo? Nie sądzę. Mamy za sobą ponad tysiąc lat bezpośredniego sąsiedztwa, które zostało przekreślone dyktatem w Trianon peawi sto lat temu. Mieliśmy prze tysiąc lat wspólną granicę, jedną z najdłuższych w Europie, a nasze konflikty zbrojne można policzyć na dwóch rękach. Przeważnie łączyliśmy się w wysiłkach szerzenia wartości chrześcijańskich, w powstrzymaniu pochodu islamskiej potęgi na Zachód, w walkach o wolność, po przegranych powstaniach chroniliśmy się u siebie wzajemnie. Nasze rody królewskie często się złączyły także, nawet mieliśmy wspólnych władców, „dorobiliśmy” się i wspólnych świętych. W XVI-XVII-ym wieku trudno było odróżnić szlachtę węgierską i polską – ubiór, uzbrojenie, fryzura, upodobania były bardzo bliskie, widać chociażby na ówczesnych rycinach. Walczyliśmy z bolszewizmem także ramię w ramię, Węgry mimo sojuszu z nazistowskimi Niemcami przyjęli ponad sto tysięcy uchodźców wojennych z Polski, przepuszczali na Zachód żołnierzy polskich. Nawet w najnowszych czasach byliśmy powiązani, wystarczy wspomnieć chociażby rok 1956. Sami założyciele Solidarności powiadali, że bez Polskiego Czerwca i Węgierskiego października inaczej potoczyłyby losy naszych krajów, narodów.
No i popatrzmy na znane porzekadło: „Polak, Węgier dwa bratanki”. Tak to brzmi po polsku. Węgierska wersja mówi: „Magyar, lengyel, két jóbarát”, czyli „Polak, Węgier dwaj (dobrzy) przyjaciele”. Polacy jakby coś głębiej mieli zapisane w genach, skoro o bratankach wspominają. Przyjaźń przyjaźnią, ale pokrewieństwo to jest inna, bliższa kategoria, oznaczająca wspólnotę krwi. Czy jest to możliwe między Scytami i Słowianami? Oczywiście, że nie. Lecz między Scytami i Sarmatami już jak najbardziej. Zostawmy teraz na boku wyśmiewaczy sarmatyzmu w Polsce, dla oficjalnej nauki jest to taką samą fatamorganą jak scytyzm Węgrów Węgierskiej Akademii Nauk. A sarmaci byli takim samym nomadyzującym narodem jak Hunowie, Awarowie czy Węgrzy. A szeregach polskiej szlachty długo panowało przekonanie o sarmackich korzeniach, wielu polskich kronikarzy też pisało o tym. Mit, legenda?
Co chciałby Pan powiedzieć do młodych Polaków i młodych Węgrów, którzy będą w najbliższym czasie budować przyszłość obu krajów? Z jakim przesłaniem, z jaką radą zwrócił by się Pan do młodego pokolenia obu narodów?
Proponowałbym, żeby wreszcie dorośli. I nie dali się wciągnąć w obecną modę wiecznej młodości – jest to przecież infantylne. My, inaczej wychowane starsze pokolenie powoli odchodzimy. A tu świat pełny celebrytów. Przecież celebryta to człowiek, który z nieznanego pętaka, stał się znanym pętakiem. To ma być wzorem?! Mielibyśmy zostawić ważne sprawy życia niedorosłym wyrostkom?! Którzy odkładają założenia rodziny na swoje lata po czterdziestce? A potem mogą powiedzieć swoim dzieciom, że jestem twoim ojcem i zarazem dziadkiem...
Dziękuję za rozmowę.
M.B