Kiedy rok temu 26 maja zdarzyło mi się jechać warszawskim metrem, spotkałam w nim wiele osób w różnym wieku – dzieci, ale i dorosłych – podróżujących z kwiatami lub upominkami dla swoich mam. Na pewno będzie tak i w tym roku i w dużych miastach oraz całkiem małych miejscowościach całej Polski - mamy odbiorą od swoich dzieci laurki, kwiaty, upominki, uściski i ucałowania. Będą oglądały dedykowane im przedstawienia w przedszkolach, szkołach i domach kultury. Bo to przecież Dzień Matki. Święto, które w Polsce przypada w najpiękniejszym miesiącu roku, kiedy wszystko wokół kwitnie i zdaje się wręcz pulsować życiem i który – jakże symbolicznie – cały poświęcony jest Maryi – najważniejszej z Matek w katolickiej tradycji naszego kraju.
Dla Polaków i Polek więzi rodzinne od lat pozostają jedną z kluczowych wartości. Jak są istotne, pokazały badania przeprowadzone na przełomie lat 2014 i 2015 na zlecenie Fundacji Mamy i Taty. Wynika z nich, że rodzina „pomimo niezbędnych wyrzeczeń, stwarza poczucie bezpieczeństwa, nadaje sens życiu, daje radość, pomaga budować relacje.”[1]
Polacy są o tym przekonani, mimo że coraz trudniej im tę rodzinę założyć i coraz ciężej zdecydować się na dzieci. Z danych Eurostatu[2] wynika, że wiek kobiet rodzących swoje pierwsze dziecko wzrasta. Na początku lat 90. wynosił w Polsce 23 lata, w 2013 już 26,7. Dla porównania na Węgrzech jest to 27,7 lat, a średnia Europejska wynosi 28,7 lat.
Polskie społeczeństwo, w towarzystwie reszty Europy, nieuchronnie się starzeje. Jak pokazują dane, w bogatej Europie trudniej zdecydować się na dziecko, niż w uboższych rejonach świata. Jednak spójrzmy też na jasną stronę zmian, jakie przyniosły ostatnie dziesięciolecia.
Postęp medycyny sprawił, że znacząco wzrosła długość życia przeciętnego człowieka oraz przeżywalność dzieci, a matkami mogą dziś zostać kobiety, dla których do niedawna macierzyństwo było poza zasięgiem marzeń. Rozwój psychologii przyczynił się z kolei do bardziej świadomego i twórczego przeżywania relacji matka – dziecko. Możliwość szybkiej wymiany informacji i wiedzy na skalę globalną sprawiły, że współczesne mamy patrzą na swoją rolę inaczej niż ich matki czy babki.
Jaka jest współczesna Matka – Polka? Jak przeżywa swoje macierzyństwo? Czym jest dla niej jej rodzina? Postanowiłam zapytać o to najbardziej kompetentne osoby, czyli same mamy. Swoimi przemyśleniami podzieliły się ze mną: Joanna Solan – mama czterech córek i menadżer w międzynarodowej korporacji, Magdalena Sikorska – mama niepełnosprawna, Ewa – mama adopcyjna i Joanna Jarząb – mama dorosłego jedynaka, mieszkająca na emigracji.
PRACUJĄCA DZIEWCZYNA
Joanna Solan wstaje o 6.00 i przygotowuje śniadanie dla całej sześcioosobowej rodziny. Zjedzą je razem, bo wspólne posiłki są dla nich bardzo ważne. Po śniadaniu, jadąc do pracy, odwozi 13-letnią Gabrysię i 10-letnią Ulę do szkoły, a jej mąż Radek 6-letnie bliźniaczki Kasię i Olę do przedszkola. Kiedy Joanna dotrze do biura, zaczyna od makijażu, bo w domu, z racji na napięty poranny harmonogram, nie ma na to czasu. W pracy spędza od ośmiu do dziesięciu godzin. Starsze córki samodzielnie wracają ze szkoły, a młodsze przywozi tata, który ma nienormowany czas pracy. Kiedy Joanna wraca, nawet nie przebiera się ze swojego „pracowego” mundurka, żeby nie tracić ani chwili z czasu, którego potrzebują jej córki. Często zdarza się, że kiedy staje w drzwiach domu, wszystkie cztery mówią do niej równocześnie, dzieląc się smutkami i radościami dnia. Najpierw poświęca czas najmłodszej dwójce, bo one najwcześniej chodzą spać: „Gram z nimi w gry, wychodzę na spacer, albo razem rysujemy. Staram się dowiedzieć, co się u nich wydarzyło. Czasem dzieci potrzebują czasu, albo odpowiedniej chwili, by opowiedzieć o tym, co dla nich ważne.”
Potem przychodzi czas na wspólną kolację. Po posiłku mąż przejmuje opiekę nad Kasią i Olą, a ona ma czas dla środkowej córki: „Czytam jej różne opowiadania, a ona sobie coś rysuje. Mimo, że sama umie czytać, to lubi taką formę spędzania z nią czasu. Pomaga się jej wyciszyć.” Kiedy Ula szykuje się do snu, Joanna stara się wejść w interakcję z najstarszą córką, chociaż nie spędza z nią czasu w tak ściśle wyznaczonych ramach, jak z młodszymi dziećmi: „Jest już w takim wieku, że ma swój własny świat za szczelnie zamkniętymi drzwiami pokoju, ale mam z nią dużo indywidualnej relacji w czasie odwożenia na zajęcia czy wspólnych zakupów ubraniowych. Gabrysia przychodzi też sama porozmawiać.”
Na sam koniec dnia zostaje jej jeszcze odrobina czasu dla męża, ale jest go zdecydowanie za mało, dlatego Joanna i Radek raz w roku wyjeżdżają na tydzień tylko we dwoje. Weekendy też mają dobrze zorganizowane. W niedzielę obowiązkowa godzinka dla rodzinki, kiedy cała szóstka oddaje się wspólnym aktywnościom, mimo że nie jest łatwo wymyśleć coś, co pasuje i 13-latce i 6-latkom. Od kiedy urodziły się bliźnięta, Joannie bardzo pomaga jej mama Grażyna, regularnie przyjeżdżająca z Olsztyna do córki. Gotuje, zabiera dzieci na spacery i zajmuje się nimi w czasie choroby.
Joanna Solan fot Marta Dzbeńska-Karpińska
„Macierzyństwo to jedna z najpiękniejszych rzeczy, które mi się przydarzyły. Odkrywanie swoich dzieci, ich talentów, cieszenie się razem z nimi i smucenie się jest czymś wspaniałym. Traktuję to z jednej strony jako dar, wyzwanie i wielką odpowiedzialność, a z drugiej jako pewnego rodzaju sztukę, bo w byciu mamą muszę być nieustannie kreatywna i wymyślać nowe rozwiązania.
Kiedy dzieci osiągnęły wiek przedszkolny, wróciłam do pracy. Znam swoje możliwości i chcę realizować się zawodowo, ale jest to dla mnie wyzwanie, bo mam poczucie, że praca w pełnym wymiarze godzinowym dla kobiety z czwórką dzieci bardzo zaburza priorytety. Biegam, starając się obdarować rodzinę czasem, którego brakuje, a zmęczenie tą sytuacją z roku na rok się kumuluje. To jest negatywny aspekt, ale widzę też pozytywy. Wydaje mi się, że jestem bardzo dobrze zorganizowana, bo po prostu nie mam innego wyjścia. Ze względu na mój brak czasu córki muszą być samodzielne i wypełniać różne domowe obowiązki, które w innej sytuacji robiłabym za nie.
Uważam, że jeżeli posiadanie większej rodziny wypływa z serca, to przynosi określone błogosławieństwo i spełnienie.”
MACIERZYŃSTWO MIMO BARIER
Magdalena Sikorska od wczesnego dzieciństwa choruje na rdzeniowy zanik mięśni drugiego typu (SMA II) – postępującą chorobę genetyczną, która już jako dziecko przykuła ją do wózka inwalidzkiego. Zawodowo pracuje jako grafik komputerowy, a społecznie jako rzecznik osób niepełnosprawnych w powiecie gostynińskim. Jako osoba niepełnosprawna nigdy nie była przygotowywana do roli partnerki, żony czy matki: „Prawdę mówiąc sama nie dawałam sobie prawa do tego, że mogę się zakochać, że mogę zostać mamą. Kiedy poznałam swojego przyszłego męża, wszystko potoczyło się bardzo naturalnie. Nie poznaliśmy się w celach matrymonialnych, ale pokochaliśmy się. Później, niespodziewanie – chociaż wiem, że to dziwnie brzmi w XXI wieku – okazało się, że jestem w ciąży.”
Ciąża ich nie tylko zdziwiła, ale i przeraziła. Stanęli wobec pytań o to, czy Magdalena będzie w stanie ją donosić i czy w wyniku porodu operacyjnego – jedynego możliwego w jej przypadku rozwiązania – nie straci reszty sprawności swojego ciała. Odpowiedzi na to pytanie nie potrafił udzielić miejscowy lekarz ginekolog, do którego udali się najpierw: „Ten lęk i to, że Felek pojawił się tak niespodziewanie sprawił, że zaczęliśmy szukać najlepszych lekarzy, którzy mogliby nam pomóc i mam wrażenie, że do takich trafiliśmy. Dzięki ich wiedzy rozwiązanie nastąpiło z pozytywnym skutkiem. Bo o ile sama ciąża przebiegała zupełnie prawidłowo, to rozwiązanie, które nastąpiło przez cesarskie cięcie w wyspecjalizowanej klinice w Warszawie, gdzie indziej mogłoby się nie udać.”
Adam skorzystał z możliwości, jakie dawała mu jego ówczesna praca i wziął roczny urlop, by opiekować się nowonarodzonym synem i żoną, która wymaga pomocy przy codziennych czynnościach, takich jak przesiadanie się na wózek, higiena i ubieranie. Poradzili sobie sami, w zasadzie bez większej pomocy ze strony rodziny, która mieszka daleko od nich. Gdy upłynął rok, małżeństwo zatrudniło opiekunki, które zajmowały się Felkiem, a Magdalena podkreśla, że mają wyjątkowe szczęście do wspaniałych osób.
Magdalena Sikorska ze zbiorów własnych
„Macierzyństwo nie tylko mnie zaskoczyło, ale wręcz przeraziło, ale teraz, po ośmiu latach, mogę powiedzieć, że to jest coś najpiękniejszego, co mogło mnie w życiu spotkać. Dziś wiem, że nie podjęłabym innej decyzji niż ta o kontynuacji ciąży. Macierzyństwo jest cudowne, dało mi ogromną satysfakcję. Nie wiem, jaką jestem mamą, bo Felek czasami mówi mi, że mnie nienawidzi, kiedy mu czegoś zabraniam, a czasem, że jestem najlepsza na świecie.
Moja niepełnosprawność jest widoczna, ale staram się Felka z nią oswajać. Czasami sobie z niej żartujemy. Felek bardzo lubi mój wózek i uważa go za fajny pojazd. On jeszcze nie odbiera wózka jako jakiejś stygmatyzacji. Niemniej czasami widzę, że jest w nim tęsknota za normalnością i chciałby, żebym była sprawniejsza. Wtedy moglibyśmy inaczej spędzać razem czas. Kiedy okazało się, że jest lek na SMA i Felek dowiedział się, że jadę na badania pod kątem podania mi go, to zaczął się dopytywać, czy jak dostanę lek to będę mogła z nim pobiegać. Musiałam go rozczarować, bo nawet jeśli przejdę kurację, to tak spektakularnych skutków nie będzie.
Wózek mimo wszystko jest barierą. Kiedy Felek był mały, stanowił przeszkodę do przytulenia się. Dlatego opracowaliśmy system jeżdżenia na moim prawym podłokietniku. Jesteśmy znani w naszym mieście z tego, że tak przez nie podróżujemy – ja na wózku, a Felek na moim prawym podłokietniku. Zresztą syn nadal ma ciągoty, aby to robić, mimo że ma już 8 lat, mierzy ponad metr czterdzieści i kiedy siedzi, jest wyższy ode mnie, co wygląda komicznie.
Chciałabym żeby wszystkie przyszłe mamy, które będą w podobnej sytuacji do mojej nie musiały przechodzić takiej drogi jak my i doświadczać tego zaskoczenia i lęku. Chciałabym, żeby wiedzę nabywały dużo wcześniej i decyzję o dziecku podejmowały świadomie. Ale tak nie jest.
Jestem świeżo po konferencji dotyczącej seksualności, prokreacji i rodzicielstwa osób z niepełnosprawnościami i okazuje się, że przez te blisko dziewięć lat, od kiedy zaszłam w ciążę, niewiele się zmieniło i to jest przerażające. W Polsce bardzo potrzeba edukacji rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi pod kątem ich przyszłego rodzicielstwa oraz edukacji lekarzy pierwszego kontaktu i ginekologów, żeby umieli właściwie pomóc i pokierować niepełnosprawną pacjentkę.”
NAJPIĘKNIEJSZE NA ŚWIECIE
Pierwszy raz rozmawiali o adopcji jeszcze przed ślubem. W zasadzie nie wiadomo, dlaczego zaczęli się zastanawiać, co by było, gdyby nie urodziły im się dzieci. Wtedy narzeczony Ewy powiedział: „No to adoptujemy.” I temat się skończył.
Po ślubie Ewa szybko zaszła w ciążę i bardzo szybko ja utraciła. Potem już nigdy nie spodziewała się dziecka. Badania nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Temat adopcji wrócił jak bumerang. Najwięcej lęku i wahań miała zanim poszli po raz pierwszy zasięgnąć informacji w ośrodku adopcyjnym, ale po tej wizycie wszystkie obawy odeszły. Musieli poczekać blisko trzy lata, aż dostali informację o rodzeństwie do adopcji: „Bardzo to przeżywałam, do tego stopnia, że trzęsły mi się nogi kiedy wchodziliśmy do domu dziecka. Przedstawiono nam wszystkie dzieci i nas jako gości. Znaliśmy wcześniej imiona naszych dzieci i kiedy na nie spojrzałam, to moją pierwszą myślą było: Boże, to są najpiękniejsze dzieci na świecie. Musiałam natychmiast usiąść obok syna na podłodze, bo bym nie ustała.” Ewie kręcą się łzy w oczach, kiedy wspomina to pierwsze spotkanie.
Od tego momentu dni były tak wypełnione, że działali jak automaty. Przemeblowali mieszkanie i zorganizowali wszystko, co było potrzebne dzieciom – ubrania, łóżka, foteliki samochodowe, zabawki. Codziennie też odwiedzali je w domu dziecka. Po dwóch tygodniach przywieźli je do domu: „Pierwszy wieczór był ciężki, bo za bardzo zadaniowo podeszliśmy do sprawy i położyliśmy dzieci spać o 18.00. W związku z tym, że w Domu Dziecka chodziły spać koło 20.00, to nie mogły zasnąć przez trzy godziny, a my z mężem nie wiedzieliśmy już, co mamy robić – śpiewaliśmy, tańczyliśmy, wyjmowaliśmy je z łóżeczek i wkładaliśmy z powrotem… Koszmar. Po trzech godzinach padły. Następnego dnia poszliśmy po rozum do głowy i zasnęły w 15 minut.”
Dla Ewy i jej męża zaczęły się nieprzespane noce, bo przez pierwsze miesiące jedno z dzieci budziło się z płaczem po 6 albo i 9 razy w ciągu nocy. Zgodnie z tym, o czym ich uprzedzono, drugie dziecko budziło się przed 5.00 rano. Do dziś nie lubi marnować czasu na sen.
Upłynął rok i Ewie kończył się urlop macierzyński. Załatwili dla dzieci miejsca w najlepszym przedszkolu w okolicy. Potraktowano ich wyjątkowo życzliwie i ich maluchy trafiły na listę przyjętych, a nie na długą rezerwową: „Wszystko toczyło się normalnym trybem, aż zostały dwa dni do pójścia dzieci do przedszkola i uświadomiłam sobie, że nie mam najmniejszej ochoty rozstawać się z nimi codziennie na tak długi czas. Dotarło do mnie, że w przedszkolu nie zyskają nic, czego nie mogłabym im dać w domu, a na kilka godzin dziennie stracą mamę, której dotąd nie miały. A to mama była dla nich najważniejsza. Mąż wrócił z pracy do domu i zastał mnie we łzach. Kiedy dowiedział się, że nie wyobrażam sobie wysłania dzieci do przedszkola, jego odpowiedź była krótka: Skoro tego nie czujesz, to mowy nie ma, żeby poszli. Przyjął, że intuicja matki mnie nie myli.” Wtedy rozpoczęli swoją przygodę z edukacją domową i dziś uważają to za bardzo dobry wybór.
„Bardzo długo myślałam, że nie nadaję się na matkę. Jestem jedynaczką, zresztą tak samo jak mój mąż, i nie miałam zbyt dużo kontaktu z małymi dziećmi. Zresztą nigdy się nie zachwycałam dziećmi znajomych, nie interesowały mnie. Mój mąż powiedział mi kiedyś: Matką to ty już jesteś, tylko ci jeszcze dzieci brakuje. Wtedy nie do końca w to wierzyłam. Jednak kiedy poznałam nasze dzieci i gdy przyjechały do nas do domu, wewnętrznie niejako z automatu zostałam matką. To przyszło do mnie zupełnie nagle. Nie miałam żadnych rozterek czy niepokojów. Od razu odnalazłam się w tej roli.
Dzieci zadają pytania: Czy ja byłem u ciebie w brzuchu mamo? My mamy opowieść pt. Jak się odnaleźliśmy. Był taki etap, że dzieci prosiły mnie podczas jazdy samochodem, żebym im ją wciąż na nowo opowiadała: Mamo, mamo, a powiedz, jak żeśmy się odnaleźli. Opowiadałam z mniejszymi lub większymi szczegółami, ale czasem się dopominali takiej wersji bardzo uszczegółowionej i zdarzało się, że dojeżdżałam pod dom i siedzieliśmy jeszcze pół godziny w samochodzie, bo nalegały, żebym koniecznie opowiedziała im tę historię do końca.
O tym, że dzieci są adoptowane, wie rodzina i wielu znajomych, ale nie wszyscy. Ustaliliśmy z dziećmi, że fakt adopcji to nasza wewnętrzna rodzinna sprawa, a nie rzecz, o której mają wszem i wobec opowiadać. Po prostu tak jak w przypadku innych spraw, nie wszystko co dzieje się w domu, trzeba wynosić na zewnątrz. Zdarza się, że dzieci komuś powiedzą, ale nie robimy z tego żadnej sprawy, bo tak naprawdę ostateczna decyzja należy do nich.
Mamy wywieszone na lodówce laurki (często z błędami ortograficznymi): Mamo, jesteś najlepszą mamą na świecie!, Tata i mama kochają się jak dwa aniołki. To takie miłe.
Najbardziej mnie rozczula, że codziennie na modlitwie rodzinnej syn, po którym byśmy się tego nie spodziewali, dziękuje za to, że ma takich kochanych rodziców. Nawet jeżeli dzień był zły, pokłóciliśmy się, to on jest pełen wdzięczności.”
MAMĄ JEST SIĘ NA ZAWSZE
Joanna Jarząb wie, że bycie mamą nie kończy się wraz z osiągnięciem przez dziecko pełnoletności. Wraz z mężem Markiem i synem Adamem od 11 lat mieszkają w Wielkiej Brytanii. Adam ma 21 lat i właśnie obronił licencjat. Chce żyć po swojemu i matkowanie wymaga od Joanny wiele mądrości i cierpliwości, więcej niż kiedy był małym chłopcem: „Jest mi trudno, kiedy on decyduje się na coś, o czym wiem, że się na tym sparzy. Ale to mój kłopot, bo się z nim nie dzielę swoimi obawami. Jeżeli delikatna rozmowa nie pozwala na to, żebym na niego wpłynęła, to odpuszczam, wychodząc z założenia, że widać syn musi się nauczyć na własnych błędach.”
Od kiedy Adam wyszedł z domu, Joanna ma mniej fizycznych obowiązków – nie musi codziennie gotować obiadu, tyle prać, czy sprzątać, ale jej obawy są większe: „Syn studiuje w Londynie. Kiedy chodzi po mieście późnymi wieczorem, to nie jest bezpieczne, a ja się muszę z tym pogodzić. Plus jest taki, że Adam wysyła mi SMS-a, kiedy wraca do akademika. To jest jego uprzejmość wobec mnie, a nie obowiązek i to doceniam. Uboczny efekt jest taki, że kiedy ja, albo Mark wychodzimy późno, to też musimy mu wysłać SMS-a, bo on się o nas martwi. W naszej rodzinie w ten sposób się o siebie troszczymy. Dzięki temu łatwiej mi się żyje, szczególnie teraz, kiedy w Londynie co i raz dochodzi do ataku nożowników na przypadkowe osoby.”
Joanna zauważa dość wyraźne różnice między Polkami i Angielkami w podejściu do dzieci i macierzyńskich obowiązków: „W Polsce ludzie nie wypychają tak chętnie swoich dorosłych dzieci z domu. Tutaj wielokrotnie spotkałam się z tym, że kiedy dziecko skończy 18 lat, to rodzice oczekują, że pójdzie na swoje. Oddając im sprawiedliwość muszę powiedzieć, że ci zamożniejsi opłacają dzieciom depozyt za dom lub mieszkanie, który wynosi 10 proc. jego wartości. Słyszałam też takie komentarze: Ojej, dziecko wraca ze studiów i znowu będzie tyle jadło. Ile ja wydam na zakupy! My w większości wypadków z przyjemnością gotujemy dla swoich dzieci. Kiedy Adam wraca po przerwie na uczelnię, to wiezie ze sobą przygotowane w domu jedzenie, które mrozi. Angielskie mamy nie szykują swoim dzieciom jedzenia. Robią to Hinduski, Pakistanki, Cypryjki i oczywiście Polki.”
Joanna nie wie na ile są trafne porównania między Warszawą, gdzie mieszkała przed emigracją, a wioską w Suffolk, gdzie żyje teraz, ale zauważa, że angielscy rodzice są dużo mniej zainteresowani dodatkową edukacją swoich dzieci: „W zasadzie nie ma oferty pozalekcyjnych zajęć dodatkowych, poza sportowymi. Nie ma też zwyczaju wysyłania dzieci na dodatkowe lekcje języków obcych – angielscy rodzice oczekują, że to załatwi szkoła. Tutaj się dziećmi nikt tak nie przejmuje, jak u nas.” Razi ją przyzwolenie rodziców na picie przez ich piętnasto-, szesnastoletnie dzieci sporych ilości alkoholu: „Wiadomo, że dziecko i w Polsce może wrócić pijane do domu, ale to nie znaczy, że dzieje się tak za aprobatą rodziców, a w Anglii tak jest. Picie jest po prostu oczywiste.”
„Kiedy patrzę na życie Adama z perspektywy lat, to wydaje mi się, że noszenie go, kiedy był malutki, spanie z maleństwem i spędzanie z nim tyle czasu, ile potrzebował, przyniosły dobre rezultaty. Przed jego przyjściem na świat inaczej sobie wyobrażałam sposób, w jaki go będę wychowywała, ale szybko zorientowałam się, jakie on ma potrzeby i za nimi poszłam. Nie każdy z rodziny i znajomych zgadzał się wówczas ze mną, ale zaufałam swojej intuicji. Moje podejście dość dobrze ilustruje taka historia: Pojechałam z małym Adamem do Ikei. Tam bardzo mi się spodobała zabawka żyrafa i chciałam ją kupić, niby dla Adama, ale de facto dlatego, że tak mi wpadła w oko. Za to syn zainteresował się dużym drewnianym zegarem, na którym można było samodzielnie przestawiać wskazówki. I ja mu go kupiłam, nie bez żalu rozstając się z myślą o żyrafie. Sposób, w jaki go wychowywaliśmy sprawia, że on jest dziś w 100 procentach pewien naszych uczuć do niego. Możemy go za coś ochrzanić, ale bez względu na to, jakie będzie miał problemy, zawsze za nim staniemy i może liczyć na naszą pomoc. Pracuję w internacie dla nastoletnich dziewcząt i biorąc pod uwagę to, co mogę tu zaobserwować, widzę, że zaufanie między rodzicami a dzieckiem jest nie do przecenienia. Spotykam tu dziewczyny, które mają straszne problemy ze sobą i ma to bezpośredni związek z ich relacją z rodzicami w dzieciństwie. Cieszę się, że swego czasu instynkt czy intuicja podpowiedziały mi, co mam robić, tak by to było najlepsze dla mojego dziecka.”
Marta Dzbeńska Karpińska
[2] https://ec.europa.eu/eurostat/documents/2995521/6829228/3-13052015-CP-E…
Autorka jest z wykształcenia politologiem i fotografem, redaktorką portalu wrodzinie.pl