Do tej rozkosznej, choć z wyraźną myszką prozy dochodziłem długo, o wiele za długo, tak jak zresztą do całej literatury węgierskiej. Pamiętam, że jeszcze w szkole zachwyciłem się małą książeczką „Niki. Historia pewnego psa” Tibora Déryego, po raz pierwszy wydaną po polsku przez Jerzego Giedroycia w 1959 r., a na następne ważne spotkanie z tą literaturą czekałem chyba do Nobla dla Kertésza, czyli do 2002 r. Potem już popłynęło… „Harmonia caelestis” Pétera Esterházyego, László Krasznahorkai, a przede wszystkim olśnienie systematycznie tłumaczoną (przez Teresę Worowską, Irenę Makarewicz i nieżyjącego już Feliksa Netza) i publikowaną twórczością Sándora Máraiego.
I to przez Máraiego, a ściślej mówiąc – przez jego książkę „Sindbad powraca do domu”, przełożoną przez Worowską, a wydaną w Czytelniku w 2008 r., poznałem pisarstwo Gyuli Krúdyego. Powieść tę napisał Márai stylem swojego ulubionego pisarza o nim samym. Tytułowym Sindbadem jest bowiem ten zmarły w 1933 r. prozaik, autor wielu powieści, opowiadań, felietonów i artykułów, którego największym osiągnięciem okazała się „Młodość Sindbada” z 1911 r. Swojego „Sindbada…” Márai wydał w roku 1941 i pokazał w nim – oczywiście wyimaginowany, choć w granicach rozsądku – ostatni dzień życia 55-letniego pisarza, którego uznał za swego mistrza. Nie on jeden. Z posłowia Elżbiety Cygielskiej do „Miasta uśpionych kobiet” dowiedziałem się, że – jak wyliczył Lajos Grendel, współczesny historyk literatury – ośmiu na dziesięciu pisarzy węgierskich kocha Krúdyego. Bo i jest za co. Nikt tak jak on nie pisał o jego rodzinnej Krainie Brzóz, czyli Nyírségu, „gdzie – popadał w liryzm – powietrze, piasek, wiatr, woda i łąki mają taki czar, że Węgrem nad Węgrami staje się każdy, choćby miał ojca, który nawet nie mówił po węgiersku”. Krúdy akurat mówił, choć sytuację rodzinną miał skomplikowaną. Jego ojciec (też Gyula), pochodzący z zamożnej, szlacheckiej rodziny, wdał się w romans ze służącą, ona zaszła w ciążę, pani ją wyrzuciła za drzwi, honorowy młodzian udał się w ślad za nią, by po latach, już jako wzięty adwokat, wziąć ślub z matką – uwaga! – jego dziesięciorga dzieci. Przyszły autor „Młodości Sindbada” miał wtedy lat 17 i, idąc w ślady ojca, też postawił się ojcu. On z kolei ożenił się z córką rabina, zrezygnował też z wymarzonych dla niego przez ojca studiów prawniczych, by zawodowo poświęcić się pisaniu. Ojciec go wydziedziczył, chłopak był jednak ambitny i niewątpliwie utalentowany, co nie zmienia faktu, że żyło mu się ciężko, bo gazetowe wierszówki nie były wysokie, a i pieniądze się go nie trzymały, nie lada był bowiem z niego utracjusz, wybitny smakosz (a chyba i żarłok), pijak jeszcze większy, kobieciarz, a przede wszystkim człowiek towarzyski i, jak byśmy dziś powiedzieli, urodzony reporter, który jednak najprostszej nawet opowiadanej historii potrafił nadać głębszy wymiar. W każdym razie, niestety, życie rodzinne autora „Miasta uśpionych kobiet” nie udało mu się ani z pierwszą, ani z drugą małżonką. W 1897 r. przeniósł się do Pesztu, którego na dobrą sprawę do śmierci nie opuścił. Jego Sindbad odbywa podróże w zdecydowanej większości fantasmagoryczne. A sam Krúdy podróżuje, a jakże, od kawiarni do restauracji, od hotelu do winiarni, od klubu do redakcji, gdzie cierpliwie czeka na mizerne wypłaty. Rozmyślając o kobietach, o których pisał tak jak Bruno Schulz, z którym często bywa porównywany, na punkcie kobiecych kolan mając prawdziwego fioła. A z uwagi na sposób operowania czasem Kertész – między innymi – zestawia go z Kafką i Proustem. Ale proszę się nie przejmować tymi analogiami. Tę prozę naprawdę czyta się świetnie; jest ona – nie tylko dlatego, że często traktuje o jedzeniu – wysoce smakowita. Gyula Krúdy podkreślał, że niczego w swoim życiu nie żałuje. Tak jak nie żałował – pisał w tytułowym opowiadaniu tomu „Miasto uśpionych kobiet” – „grzechów ani cnót, po prostu niczego, co robiłem. Z niektórymi ludźmi jest kłopot, bo na łożu śmierci nie mają się z czego spowiadać księdzu”. Nie, to nie był jego przypadek.
Krzysztof Masłoń
tekst ukazał się w tygodniku DoRzeczy nr 27/329