- 101 widoków
„Invictus” to najlepsza dotychczas książka Marcina Ciszewskiego. Brawurowe skrzyżowanie powieści historycznej i wojennej, z niewielką domieszką fantastyki
Lipiec roku 1941, ku wybrzeżom Stanów Zjednoczonych płynie z Europy olbrzymia flota inwazyjna. Nie niemiecka jednak, lecz sowiecka, bo znajdujemy się w alternatywnym nurcie historii. Punktem zwrotnym była przegrana przez Polaków Bitwa Warszawska w 1920 r. „Nic nie było w stanie powstrzymać zwycięskiej Armii Czerwonej. Stolica broniła się jeszcze przez tydzień, po czym skapitulowała, z symbolu niezłomności stając się ofiarą orgii zniszczenia, gwałtów i rabunku. Tuchaczewski atakował dalej. Padła Łódź, Poznań, Kraków. W końcu upadła Polska” – pisze Ciszewski. Potem było jeszcze gorzej: wojny domo-we w kolejnych krajach Europy Zachodniej, rewolty, bunty i nieustanny marsz Sowietów dalej, na zachód, aż do chwili, kiedy proklamowano powstanie Portugalskiej Republiki Socjalistycznej. Powiedzmy wprost, to nie tylko fantazje polskiego pisarza. Z książek historycznych o Związku Sowieckim lat 30. XX w. wiemy, że Stalin zamierzał rozniecić ogień rewolucji proletariackiej na całym świecie. A dowództwo Armii Czerwonej całkiem serio zastanawiało się, jaki kraj zostanie przyłączony na końcu do Światowej Republiki Rad. Jedni uważali, że Chile, inni stawiali na Nową Zelandię. szpieg i dyplomata W świecie wymyślonym przez Marcina Ciszewskiego Sowietom dwie kolejne dekady zajęło skonsolidowanie swej władzy na całym kontynencie, a potem zbudowanie potężnej machiny wojennej. Potężniejszej niż ta, którą w naszym świecie stworzył Stalin, bo w alternatywnym nurcie historii na potrzeby Armii Czerwonej pracują „przymusowi sojusznicy” – Niemcy, Skandynawowie, Francuzi, Grecy. Zapewniają nie tylko mięso armatnie, lecz także nowoczesną myśl techniczną (szczególnie Niemcy, których laboratoria wypluwają kolejne modele samolotów, czołgów i bomb). W tym czasie Anglosasi tracą czas. Wielka Brytania wegetuje przygnieciona uchodźcami z kontynentu. Stany Zjednoczone pogrążają się w kryzysie, a elity nie mogą dojść do zgody, w jaki sposób zareagować na wzrost nowej światowej potęgi. W powieści „Invictus” poznajemy wszystkie te szczegóły w licznych retrospekcjach. Głównie dzięki wspomnieniom głównego bohatera – wiceadmirała Franka Brattena, który zdążył w ciągu tych dwóch dekad być zarówno szpiegiem, jak i dyplomatą, a także walczyć z Sowietami na lądzie i na morzu. O tym, czego sam nie był świadkiem, opowiada, streszczając relacje innych. Składają się na smutny i tragiczny obraz świata, który rozsypuje się pod ciosami czerwonych barbarzyńców. Na tym nie koniec, już z pierwszych rozdziałów „Invictusa” dowiadujemy się, że będzie gorzej. Sowiecka flota inwazyjna (4 tys. transportowców i potężne wsparcie okrętów wojennych) została wzmocniona przez japońskie pancerniki. Japonia tymczasem zaatakowała wyspy na Pacyfiku, zajmując m.in. Hawaje. Siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej wylądowało na Alasce i maszeruje ku Kanadzie. W dodatku na wieść o rychłym „wyzwoleniu” uaktywniają się w Ameryce sowiecka agentura oraz pożyteczni idioci. Ci pierwsi to sabotażyści, snajperzy i podżegacze, ci drudzy nie rozumieją, że walka o prawa związkowe albo emancypację kobiet raczej nie powinna się odbywać w chwili, kiedy kolejnemu kontynentowi grozi katastrofa. Dochodzimy wreszcie do tytułu tej historii: „Invictus” to termin, którym określany jest przez niektórych najnowszy amerykański okręt wojenny, największy pancernik w dziejach: USS „George Washington”. „Tak wielki, że zdaje się należeć do świata baśni, bo na zdrowy rozum żadna ludzka moc nie jest władna stworzyć niczego podobnego. Myśl, że już niebawem ten kolos ożyje, w jego trzewiach popłynie prąd elektryczny, maszyny dadzą moc śrubom, dziób rozetnie fale, siłowniki uruchomią tysiąctonowe wieże i podniosą armatnie lufy, wydaje mi się nierealna” – opisuje swe wrażenia powieściowy adm. Bratton, który ulega urokowi stalowej bestii, choć sam był przeciwny jej budowie. Argumentował swego czasu, że rozsądniej byłoby wydać pół miliarda dolarów na flotę 50 okrętów podwodnych. Godzina próby nadeszła i teraz superpancernik wyrusza w swój pierwszy bój, wspomagany przez niedobitki amerykańskich sił. Zostało tylko „na dnie z honorem lec” albo… zrobić wszystko, by to nie Churchill, lecz amerykański prezydent mógł powiedzieć: „Jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym”. światowy poziom Śledzę od dekady pisarskie dokonania Marcina Ciszewskiego i nie mam wątpliwości, że to jeden z najlepszych polskich twórców literatury popularnej. Ma w dorobku powieści historyczne z elementami fantastyki, fantastyczne z elementami thrillera, sprawną sensację, kryminały retro skrzyżowane z powieścią szpiegowsko-historyczną (cykl „Kruger”). Jest utalentowany, pracowity i z książki na książkę coraz lepszy. „Invictusa” mam za jego najlepsze dotąd dokonanie. Jest to wzorowy przykład opowieści historyczno-militarnej z dodatkiem fantastyki, książka wymyślona i napisana na światowym poziomie. Gdyby ukazała się po angielsku, w kolejce po prawa do tłumaczeń staliby wydawcy z całego świata. Niemal wszystko mi się w niej podobało: znawstwo, z którym autor stworzył swego stalowego potwora, i pasja, z jaką zbudował alternatywny świat. Sugestywny klimat morskich pojedynków, inwencja w obmyślaniu intryg militarnych, szpiegowskich i wojskowych, wreszcie wstawki na tematy polityczne. Ciszewski nie ma złudzeń, jego książka jest zaciekle antykomunistyczna, ale gorzkie słowa padają także pod adresem liberalnej demokracji, którą gubi niemożność dojścia do kompromisu w najważniejszych dla jej istnienia sprawach. W której granice wolności naciągają albo ci, którzy chcą jej zaszkodzić, albo ci, którzy interesują się jedynie wypełnieniem własnych kieszeni. Mimo że kostium fikcji jest podwójny (nie dość, że to rzecz o świecie sprzed ośmiu dekad, to jeszcze o świecie alternatywnym), słyszymy więc w „Invictusie” przestrogi jak najbardziej współczesne. Gdy czyta się fragmenty o tym, jak Sowietom łatwo udaje się uśpić czujność Zachodu, proponując wspólne robienie interesów: dostarczanie surowców czy zboża, trudno nie przypomnieć sobie cierpkich słów Trumpa pod adresem Niemiec (choćby o finansowaniu wroga za pomocą inwestycji w rosyjskie gazociągi, które posłużą do ekonomicznego zaduszenia Europy). Irytując się politycznym tchórzostwem i błędnymi kalkulacjami waszyngtońskich polityków z innego strumienia czasu, trudno nie wspominać, ile razy już współcześnie amerykańskie imperium pakowało się z powyższych powodów w kłopoty.
Główny bohater „Invictusa”, adm. Frank Bratten, człowiek trzeźwych ocen i dobrej roboty, stanowi więc kolejną postać w długiej galerii świetnych wojskowych, których talenty nie są odpowiednio wykorzystywane przez tępych lub skorumpowanych przełożonych. Znamy ten motyw z książek Toma Clancy’ego czy Nelsona DeMille’a, znamy z literatury wojennej. Ciszewski ma dobrych mistrzów i podpatruje ich należycie: wyciąga to, co dobre, i przetwarza po swojemu. Świetne sceny bitew na Atlantyku wskrzesiły w mej pamięci czasy, gdy z wypiekami na twarzy czytałem powieść „HMS Ulysses” Alistaira Mac Leana albo wojenne opowiastki Zbigniewa Flisowskiego czy „Dziękuję ci, kapitanie” Arkadego Fiedlera. A dwie sceny, w których z losem adm. Brattona spleciono znane z prawdziwej historii nazwiska Polaków (nie zdradzę czyje, czytajcie i wzruszajcie się sami!), sprawiły, że oczy mi się nieco zaszkliły. Wszystko to Ciszewski zmiksował tak, że uzyskał pełną wiarygodność świata przedstawionego. Polak tłucze wroga Polaków bowiem na pokładzie amerykańskiego giganta nie brakuje. Podobnie jak za sterami samolotów sprawiających krwawą łaźnię sowieckiemu lotnictwu. Gdzież indziej mieliby bowiem być? Czy w tym, czy w alternatywnym świecie jedno się nie zmienia: przedstawiciele niezbyt liczebnego, ale zadziornego i bitnego narodu byli i są „first to fight”. U Ciszewskiego uniknęli klęski września 1939 r. i horroru hitlerowskiej okupacji, ale byli pierwszą ofiarą sowieckiej agresji, a potem gdzie mogli, stawiali zacięty opór, od Francji do Anglii, tłukąc wroga ile wlezie – tak jak w prawdziwym świecie tłukli Niemców. Dużo dyskutowało się w ostatnich latach na temat tego, jak ważna jest popkultura w polityce historycznej, w odbudowie narodowej dumy, odkłamywaniu historii. W przypominaniu, że Polacy to nie „naród sprawców”, tylko tych, którzy nie poddali się dwóm totalitaryzmom, a wcześniej przetrwali grubo ponad wiek zaborów, i których nigdy nie brakowało tam, gdzie trzeba było bić tyranów wszelkiej maści. Chociaż większość powieści Marcina Ciszewskiego kwalifikuje się do historycznej fantastyki, to nie kostium jest tu ważny, lecz duch. I tego polskiego ducha jego bohaterowie uosabiają. Dla mnie to ważniejsze osiągnięcie od niejednej kinowej historycznej superprodukcji za grube miliony. A swoją drogą, superprodukcji na podstawie jego książek życzę Marcinowi Ciszewskiemu z całego serca. Mili państwo, jakiż z „Invictusa” byłby pyszny film!
Marcin Ciszewski „Invictus” Warbook 2019
Piotr Gociek
tekst ukazał się w DoRzeczy 32/2019