Back to top
Publikacja: 20.09.2019
„Uchodźcy klimatyczni”
Polityka


Czy można wyśmiewać incydentalne nazywanie „uchodźcami” Ukraińców pracujących w Polsce i jednocześnie uparcie określać tą nazwą afrykańskich migrantów? Uczestnicy jednego z paneli niedawno zakończonego XXIX Forum Ekonomicznego w Krynicy udowodnili, że można. Kluczem do tego jest coraz bezczelniejsze forsowanie nowego, bardzo groźnego pojęcia: „uchodźców klimatycznych”.

 

Czeski dziennikarz, a zarazem korespondent Gazety Wyborczej, Lubos Palata, jako moderator panelu dwoił się i troił by wykazać jak paskudny wobec „uchodźców” jest polski rząd. Jedno z jego pytań, skierowane do Christine Goyer z ONZ-owskiej agendy ds. uchodźców UNHCR, dotyczyło oceny „nazywania przebywających w Polsce Ukraińców uchodźcami”. Palata oczywiście nie dodał, że sugestia, iż Polska przyjęła „milion uchodźców z Ukrainy” była odpowiedzią na notoryczne nazywanie „uchodźcami” afrykańskich, nielegalnych migrantów, przedostających się przez Morze Śródziemne do Włoch, Grecji, czy też ostatnio coraz częściej do Hiszpanii.

Goyer odpowiedziała wymijająco, wskazując na coraz bardziej zacierającą się w przekazie medialnym różnicę między migrantami ekonomicznymi i uchodźcami. Wynika to z faktu, że osoby nielegalnie przedostające się do Europy próbują zalegalizować swój pobyt składając wnioski o przyznanie im statusu uchodźców. Goyer przypomniała jednak co naprawdę odróżnia uchodźcę od zwykłego migranta, czy to legalnego czy nielegalnego. Uchodźca ucieka przed prześladowaniem.

Zgodnie z konwencją genewską uchodźcą jest „osoba, która na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem z powodu swojej rasy, religii, narodowości, przekonań politycznych lub przynależności do określonej grupy społecznej zmuszona była opuścić kraj pochodzenia oraz która z powodu obaw nie może korzystać z ochrony swojego kraju”. To jaki ktoś złoży wniosek już po wyjeździe ze swojego kraju i dotarciu do celu podróży nie ma znaczenia dla tego czy jest uchodźcą czy migrantem. Niektórzy uchodźcy nie występują o przyznanie im takiego statusy gdy np. mają możliwość uzyskania prawa pobytu, czy to stałego czy czasowego. Ponadto należy również pamiętać, że zgodnie z konwencją uchodźcą przestaje być osoba, wobec której ustały warunki, w związku z którymi została ona uznana za uchodźcę. Nie jest też tak, że skoro na części jakiegoś kraju toczy się wojna lub kraj ten nie jest demokratyczny, wolny, a jego władze łamią prawa człowieka, to każda osoba stamtąd wyjeżdżająca jest uchodźcą. Gdy w kontekście Ukrainy przypomina się o toczącej się tam wojnie to krytycy polskiej polityki migracyjnej od razu odpowiadają, że nie ma to żadnego znaczenia bo większości przyjeżdżających do Polski Ukraińców to nie dotyczy. Dowodem na to ma być to, że nie składają oni wniosków o nadanie statusu uchodźcy. Tyle, że te same osoby twierdzą, że każdy Syryjczyk jest uchodźcą, choć obecnie wojna toczy się już tylko w północno-zachodniej części tego kraju, na obszarze, którego zarówno powierzchnia jak i liczba ludności, jest znacznie mniejsza od objętego wojną i okupacją Donbasu i Krymu. W 2015 r. próbowano tez narzucić narrację, że uchodźcą jest każdy Erytrejczyk bo kraj ten jest totalitarny. Problem tylko w tym, że nikt nie słyszał o jakimś masowym ruchu opozycyjnym w tym kraju, którego prześladowani członkowie musieliby wyjeżdżać w obawie o swoje życie czy wolność.

A więc jeszcze raz, uchodźcą jest ktoś kto ucieka przed prześladowaniem, bez względu na to jakie składa później wnioski. Migrantem jest natomiast ktoś komu żadne prześladowania w jego ojczyźnie nie grożą i nie ma znaczenia to czy przepływa on Morze Śródziemne na łódce, przedziera się przez Bałkany czy też występuje o wizę w polskim konsulacie w Kijowie czy Lwowie. Nikt w Polsce nie myśli o tym, by kazać Ukraińcom tarzać się w drucie kolczastym na granicy i w ten sposób udramatyzować ich podróż na tyle by można było ich uchodźcami. Jest rzeczą przy tym zdumiewającą, że legalni migranci mają być karani za to że są legalni, a kraje ich przyjmujące za to, że dotrzymują obowiązujących procedur. A kraje gotowe do łamania unijnych zasad ochrony granic ośmielają się pouczać innych z pozycji moralnej wyższości. Tak właśnie zrobiła Ruth Ferrero-Turrion z hiszpańskiego Uniwersytetu Complutense w Madrycie, która w trakcie wspomnianego panelu na Forum Ekonomicznym w Krynicy, stwierdziła, że Polska „udaje że przyjmuje uchodźców” bo Ukraińcy nimi nie są. W tym samym zdaniu nazwała jednak afrykańskich migrantów, przyjmowanych przez jej kraj, „uchodźcami”.

Kim są zatem „uchodźcy” przedostający się obecnie nielegalnie do Hiszpanii, którym kraj ten coraz chętniej udziela gościny od czasu przejęcia władzy przez lewicę? Według danych Frontexu w okresie styczeń – lipiec 2019 r. na tzw. odcinku „zachodnio-śródziemnomorskim” było 13 tys. nielegalnych przekroczeń granicy, przy czym niemal połowę stanowią osoby, których pochodzenie jest „nieznane” (czyli takie które postanowiły ukryć swoją tożsamość niszcząc paszport), na drugim miejscu (prawie 4 tys.) są Marokańczycy, a trzy kolejne grupy stanowią obywatele Gwinei, Wybrzeża Kości Słoniowej i Mali. W Maroku nie ma ani krwawej dyktatury ani wojny, nawet na części terytorium tego kraju. Podobnie zresztą jest w Gwinei i w Wybrzeżu Kości Słoniowej. W północnej części Mali jest wprawdzie niestabilnie ale byłoby kpiną twierdzenie, że motywacją znaczącej części migrantów z tego kraju są „prześladowania”. Natomiast niszczenie paszportu ma utrudnić deportację bo by jej dokonać trzeba wiedzieć gdzie odesłać nielegalnego migranta.

Jak jest zatem we Włoszech, skąd chciano relokować do Polski migrantów? Otóż podobnie. Nawet w 2015 r., w czasie największej fali migracji, Syryjczycy nie stanowili znaczącej grupy wśród migrantów płynących na łódkach tzw. „środkowo-śródziemnomorskim” szlakiem migracyjnym. Gdy do władzy doszła Liga Mateo Salviniego przedstawiciele włoskiego rządu przyznawali, że 90 % tych, którzy przypływają do nich łódkami to nielegalni imigranci, którzy z uchodźcami nie mają nic wspólnego. Obecnie najwięcej tych „boat – people” według Frontexu pochodzi z … Tunezji. Na dalszych miejscach są obywatele Sudanu, Pakistanu, Wybrzeża Kości Słoniowej i Algierii. W większości mediów udało się jednak narzucić określanie tych ludzi „uchodźcami”, choć nimi nie są. Lobby promigracyjne nie musi się wiec tłumaczyć z nazywania ich „uchodźcami” bo przeciwnicy „przyjmowania uchodźców” bezrefleksyjnie zaakceptowali używanie tego słowa.

Jaka jest zatem różnica między Ukraińcem przyjeżdżającym do pracy do Polski, a Gwinejczykiem przepływającym łódką z Libii na Lampedusę? Zwolennicy masowego przyjmowania afrykańskich migrantów unikają odpowiedzi na to pytanie jak ognia i dlatego Palata, na wszelki wypadek, na wspomnianym panelu w Krynicy nie przewidział czasu na pytania publiczności. Czasem pojawiają się mniej lub bardziej absurdalne wyjaśnienia, choćby takie, że „ci ludzie przecież narażają swoje życie”. W konwencji genewskiej nie ma jednak mowy o tym, że sposób dotarcia do celu i związane z tym ryzyko miałoby determinować „status uchodźcy”. Zresztą porównanie danych statystycznych jednoznacznie wskazuje na to, że od kiedy Salvini wypowiedział wojnę „statkom ratującym rozbitków” to liczba migrantów ginących w trakcie przeprawy gwałtownie zmalała. Według danych ONZ (Institute of Migration) przez 15 miesięcy urzędowania Salviniego jako ministra spraw wewnętrznych utonęło 1440 osób, podczas gdy przez taki sam okres poprzedzający dojście przez niego do władzy życie na tej trasie straciło dwa razy więcej osób tj. 2801 migrantów. Tymczasem od kiedy w Hiszpanii władzę objął socjalista Pedro Sanchez w czerwcu 2018 r. i wobec „bezlitosnej” polityki Salviniego zaczął przyjmować rozbitków, którym zabroniono wpłynąć do Włoch, to przez 15 miesięcy jego urzędowania na odcinku zachodnio-śródziemnomorskim utonęło 786 migrantów, a przez analogiczny okres za rządów jego mniej „humanitarnego”, prawicowego poprzednika – 421 osób.

Te liczby mówią oczywiście same za siebie ale przeciwnicy polityki Salviniego, odsądzający krytyków akcji ratunkowych od czci i wiary, w zasadzie uznający ich za pozbawionych ludzkich odczuć „faszystów”, wolą mówić o odsetku tonących. Akcje ratunkowe zachęcały migrantów do wypływania na coraz bardziej prymitywnych łódkach, pontonach czy dmuchanych materacach, bo antycypowali oni to, że jak tylko wypłyną to zostaną wyłowieni. Niemniej rzeczywiście, najważniejszym powodem spadku liczby utonięć jest zmniejszenie się liczby prób forsowania Morza Śródziemnego przez afrykańskich migrantów. Tylko czy chodzi o to by było jak najwięcej czy jak najmniej nielegalnych imigrantów? Z samego faktu, że przekraczają oni granicę nielegalnie i są powołane instytucje do ochrony zewnętrznych granic Unii Europejskiej, wynika, że najlepiej byłoby gdyby ich liczba wynosiła zero. Wtedy również nikt by nie tonął. A jeśli rządy jakichś krajów UE chcą bez ograniczeń przyjmować Gwinejczyków, Malijczyków i innych afrykańskich migrantów to niech rozdają im wizy w swoich konsulatach. Po co zmuszają tych ludzi do znacznie droższej i ryzykownej podróży? Odpowiedź jest prosta: by udawać, że są to uchodźcy i żądać od krajów wypełniających swoje obowiązki w zakresie ochrony zewnętrznej granicy Unii Europejskiej, np. Polski czy Węgier, by godziły się na tzw. relokację.

Relokacja miała być mechanizmem udrażniającym kanały migracji. Państwa zachodnioeuropejskie z Niemcami na czele planowały brać tych migrantów, którzy według nich byli potrzebni na ich rynkach pracy, a pozostałych miały posłusznie przyjmować rządy krajów wschodnioeuropejskich. Tylko, że ani Polska ani Węgry, czy też inne kraje tego regionu nie miały zamiaru ulegać tej szaleńczej polityce. Gdyby się tak stało to kryzys migracyjny nie skończyłby się na jednym roku, lecz trwał w nieskończoność, a liczba migrantów stale by rosła. A może o to właśnie chodziło?

Luca Jahier, pochodzący z Włoch przewodniczący Europejskiego Komitetu Ekonomiczno – Społecznego, również występujący w panelu moderowanym przez Palatę, wyraził ulgę, że straszny dla „uchodźców” czas Salviniego dobiegł końca i uznał, że w 2015 r. największym problemem był nie kryzys migracyjny, lecz to, że używano tego właśnie słowa: „kryzys migracyjny”. Zdaniem Jahiera miało to świadczyć o ksenofobii bo milion „uchodźców” to jest nic.

W Afryce jest co najmniej kilkadziesiąt milionów osób, które chciałyby jak najszybciej dostać się do Europy. Ponieważ prognozy demograficzne dla tego kontynentu są astronomiczne więc liczba chcących wyjechać będzie stale rosła. Tymczasem w Europie wciąż niektórzy uważają, że to nie jest żaden problem. Bo przecież prawdziwym problemem jest ksenofobia oraz zmiany klimatyczne.

Wydawałoby się, że łączenie tych dwóch kwestii to absurd. Niestety nie. Straszenie katastrofą klimatyczną, która ma jakoby nadejść już za kilkanaście lat, „jeśli teraz nie zaczniemy działać”, odwraca uwagę od ważniejszych problemów takich jak właśnie afrykańska bomba demograficzna i związane z tym widmo wielkiej wędrówki ludów. W dodatku coraz wyraźniejsza jest narracja, że nie każdy człowiek tak samo odpowiada za ten nadchodzący „armagedon”. To Europejczycy, biali, są winni. I dlatego powinni zrezygnować z prokreacji i zrobić miejsce dla migrantów.

To dość znamienne, że środowiska, które głoszą takie tezy jednocześnie oskarżają przeciwników masowego przyjmowania migrantów o hołdowanie spiskowym teoriom takim jak „Great Replacement” czyli „wielka wymiana”. Zarzuty takie kierowane były choćby pod adresem Viktora Orbana. Ale to nie Orban wymyślił sobie tezę, że narody to sztuczny konstrukt XIX-wiecznej myśli politycznej i główna przyczyna wszystkich nieszczęść XX w. i że jak znikną narody to i zniknie nacjonalizm, ksenofobia, rasizm i całe zło. Zatem trzeba zbudować nowe multikulturowe społeczeństwo i masowa migracja z różnych stron świata będzie temu sprzyjać. Tego typu tezy głosi m.in. znany publicysta Gazety Wyborczej Konstanty Gebert, który w czasie apogeum migracyjnego kryzysu proponował by zrezygnować z prawnej kategorii „uchodźcy” na rzecz „prawa do zamieszkania”. Według tej absurdalnej teorii fakt, że w krajach afrykańskich przewidywana długość życia jest krótsza niż np. w Norwegii jest wystarczającym powodem, dla którego mieszkańcy tych państw powinni być traktowani na równi z uchodźcami uciekającymi przed prześladowaniami. Oczywiście rezultatem takiego podejścia będzie to, że prawdziwi uchodźcy, np. prodemokratyczni dysydenci, zostaną pozbawieni szczególnej ochrony. Ale cóż, „rewolucja” wymaga ofiar.

Temu samemu celowi służyć ma forsowanie nowego pojęcia „uchodźcy klimatycznego”. Termin ten pojawił się również w czasie wspomnianego już parę razy panelu migracyjnego na Forum Ekonomicznym w Krynicy. Logika jest tu bardzo prosta. Skoro kraje takie jak Polska skutecznie odmówiły poddania się procedurze relokacji, słusznie wskazując, że tożsamość tych osób nie została w sposób należyty zweryfikowana i w związku z tym mogą one stanowić zagrożenie, skoro wykazały również, że Włochy czy Grecja nie mają problemu z napływem uchodźców, lecz nielegalnych migrantów, więc trzeba znaleźć nową formułę, która jednocześnie uzasadni odmienne traktowanie Gwinejczyka w Hiszpanii (tj. nazywanie go uchodźcą) i Ukraińca w Polsce. Tą formułą jest dojrzewająca koncepcja „uchodźstwa klimatycznego”.

Gdy ruszą nowe, znacznie większe fale migrantów z Afryki, gdy południe Europy będzie szturmowane przez dziesiątki milionów przybyszów, to będzie gotowa odpowiedź: oni uciekają przed zmianą klimatu za co odpowiedzialna jest m.in. Polska „bo nie odeszła od węgla”. Nie ma znaczenia jak bardzo absurdalnie to brzmi. Nakręcanie tej narracji przez lata przyniesie efekt. Z jednej strony trzeba stworzyć przekonanie o szczególnej winie Europejczyków za zmianę klimatu, a z drugiej o szczególnym pokrzywdzeniu mieszkańców Afryki. Wtedy nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań bo zostanie nazwany ignorantem, nieukiem i „kłamcą klimatycznym”.

W przypadku Afryki nie będzie potrzeby udawadniania, że brak możliwości przeżycia dla dziesiątek, a może nawet setek milionów ludzi, z uwagi na braki wody, pożywienia, pracy itp. Itd. wynika ze „zmian klimatycznych”. To będzie dogmat. I nikogo nie będzie interesować to, że już dziś w stosunku do wielu krajów można przewidzieć, że nie będą miały one możliwości wyżywienia swojej populacji nawet jak termometry nie drgną. Weźmy choćby taki pustynny Niger, w którym populacja w ciągu ostatnich 50 lat zwiększyła się z 4,5 mln do 23,5 mln, a do 2050 r. osiągnie 65,5 mln i który jest jednym z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów na świecie, choć na jego terenie znajdują się kopalnie uranu zasilające francuski program atomowy. Ale gdy miliony mieszkańców Nigru ruszy do Europy to Francja powie, że wszyscy odpowiadamy za „zmiany klimatyczne” więc Polska czy Węgry nie mogą się uchylać od przyjmowania „swoich ofiar”.

 

 

Witold Repetowicz

 

Ekspert do spraw Bliskiego Wschodu, terroryzmu i geopolityki, absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz doktorant na Wydziale Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Sztuki Wojennej, autor książki „Nazywam się Kurdystan” oraz licznych relacji z terenów frontowych w Syrii i Iraku. Specjalizuje się w tematyce Iraku, Syrii, Kurdów, Turcji, Państwa Islamskiego, ekstremizmu islamskiego  oraz uchodźców i migracji. W kręgu jego zainteresowań pozostaje również Afryka oraz obszar b. ZSRR. Jest również ekspertem Fundacji im. K. Pułaskiego, a także stałym współpracownikiem Tygodnika Do Rzeczy oraz miesięcznika Polska Zbrojna. Współpracuje również z innymi mediami.