Back to top
Publikacja: 06.12.2021
Integracja Wyszehradzka: Chcieć wiele, by osiągać to, co realne!
Polityka

Chichotem historii jest zapewne sytuacja, w której współczesnym fundamentem „wyszehradzkim” jest wspólne doświadczenie historyczne wynikające z ponad 40-letniej przynależności, a może bardziej dosadniej: zależności (lub podległości) od wschodniego imperium zwanego Związkiem Sowieckim – zbudowanego przez Lenina i wzmocnionego przez Stalina za przyzwoleniem tzw. mocarstw zachodnich.


Dr Marek Natusiewicz


Flagi państw Grupy Wyszehradzkiej w porcie w Gdyni, 20 czerwca 2021. Fot. Jan Dzban / PAP


Churchillowska „żelazna kurtyna” odcięła wschodnią część kontynentu zarówno od beneficjów prosperity będącej efektem planu Marshalla, jak i od wszelkich nowinek ideologicznych. Wspomniane ponad 40 lat to okres wystarczająco długi, aby w ciągu niemalże dwóch pokoleń ukształtować zupełnie nową świadomość historyczną i tożsamość kulturową ludzi mieszkających „za kurtyną”. Dla Polaków było to przede wszystkim zainteresowanie nie drugą, a pierwszą Rzecząpospolitą, gdyż oficjalna propaganda czasów PRL nieustannie zohydzała czasy II RP, budząc – co naturalne dla przekornego charakteru Polaków – życzliwość dla czasów i ludzi tworzących II RP.

Z drugiej strony „zielone światło” dla badań nad złymi stronami tamtych czasów skłaniało ludzi myślący do co najmniej ograniczonej fascynacji tamtym okresem, jednak bez skrajnego potępienia go. Zapewne dlatego najbardziej poczytnymi dziełami historiozoficznym w PRL były książki Pawła Jasienicy. Kilkukrotna ich lektura, przy pełnej świadomości skomplikowanego życiorysu autora oraz ówczesnych okoliczności, skłaniała nie ku przekazywanej treści, lecz kierunkowała myślenie odbiorców na metodologię postrzegania faktów i analizę procesów historycznych. I być może dlatego w PRL zaistniały środowiska odmiennie kontestujące ówczesną rzeczywistość i być może dlatego też w różny sposób były one traktowane przez dyktatorską władzę – od morderstw, przez długoletnie więzienia, aż do koncesjonowania działalności politycznej (ZNAK), co można było pośrednio odczytywać jako miernik skali zagrożenia dla systemu.

Tło historyczne

XIX wiek to czas budzenia się wielu narodów europejskich, czasami nawet tworzenia jedynie państwa, o czym najlepiej świadczą słowa Garibaldiego (w wolnym przekładzie): Stworzyłem państwo, a teraz pora na naród. Narody i kraje wyszehradzkie „budziły się” w niemalże podobny sposób – na początku odtwarzano naród w nadziei, że w nadarzającej się okazji przyjdzie pora na odzyskanie państwa. Różne były punkty wyjścia, różne metody, różnie formułowane były cele.

W najlepszej sytuacji byli Węgrzy, którzy po przegranej rewolucji 1848–1849, dzięki sprzyjającej koniunkturze politycznej – porażka Austrii w wojnie z Królestwem Pruskim – oraz życzliwości cesarzowej Elżbiety, w 1867 roku odzyskali swoje państwo w ramach Cesarsko-Królewskich Austro-Węgier. Jednak Habsburgowie, dzierżąc przez wieki władzę cesarską, wiedzieli, że rękojmią skuteczności jej sprawowania jest metoda divide et impera. W praktyce austriackiej sprowadziło się to do: „sprzedania” Węgrom wszystkich słowiańskich (poza Polakami i częściowo Rusinami) mniejszości narodowych oraz podsycania sporu między Polakami i Rusinami na terenie Galicji.

W sytuacji, gdy jeszcze w latach Wiosny Ludów Słowacy optowali za państwem Lajosa Kossutha, przymusowa madziaryzacja ustawiła ich w kontrze do Węgrów. Kwestią czasu (a także „obcych” pieniędzy) był początkowy postulat pełnej niepodległości zakończony projektem federacji z państwem Czechów. To, co ważne, swojej niepodległości Słowacy nie wiązali z kwestią religijną.

Z zupełnie inną sytuacją zderzali się Czesi. Wielowiekowy proces „interesownej” germanizacji w ramach monarchii katolickich Habsburgów, powiązał kwestię suwerenności narodowej z kwestią religijną. Jeszcze na początku XIX wieku większość mieszkańców Czech była katolikami, by u progu niepodległości katolicyzm ostał się jako religia niemalże jedynie niemieckojęzycznych mieszkańców Królestwa Czech. Budowa czeskiej świadomości narodowej wymagała wskrzeszenia języka czeskiego i ukształtowania języka literackiego (spisovná čeština), do czego przyczynił się znany czeski lingwista Josef Jungmann, wprowadzający do XVI-wiecznego słownictwa czeskiego wiele wyrazów gwarowych oraz pochodzenia polskiego lub rosyjskiego. U progu niepodległości Czesi swoją przyszłość upatrywali w bliskim sojusz z Rosją, a do terytorialnej łączności z nią potrzebowali wspólnego państwa ze Słowakami.


Napoleon Bonaparte i książę Józef Poniatowski pod Smoleńskiem 17 sierpnia 1812 r. / Jean-Charles Langlois / domena publiczna


Najtrudniejszą sytuację mieli Polacy, których państwo rozebrane przez zaborców pod koniec XVIII wieku nie miało się już nigdy odrodzić. Problem w tym, że ich utracone państwo było wielonarodowe, budowane wiekami, z unikalnym modelem ustrojowym, a nawet zwące się Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Napoleon, który w 1807 roku odrodził w duchu polskim kadłubowe Księstwo Warszawskie (w granicach możliwości, po zwycięstwie nad Prusami), w 1812 roku w Wilnie witany był jako ten, który przyłączy ziemie zabrane przez Rosję do Księstwa. Jego porażka przekreśliła tę szansę, stawiając przed Polakami byłej Rzeczypospolitej (wszak jej duch był jeszcze żywy, gdyż od jej upadku minęło zaledwie 20 lat!) pytanie o granice przyszłego państwa. I o ile granicę zachodnią można było określić zasięgiem zwartego zamieszkiwania przez ludzi mówiących po polsku, o tyle granica wschodnia rozmywała się. W tej sytuacji mogła być ona określona jedynie w drodze identyfikacji tamecznych tutejszych z mitem dawnej Rzeczypospolitej lub jej kulturą i cywilizacją, co dobitnie pokazują losy pochowanych ponownie przywódców powstania listopadowego na Litwie. Z podobnymi sytuacjami spotkać się można było jeszcze w czasach powstania styczniowego, a nawet podczas wyprawy na Kijów w roku 1920, czy też późniejszej operacji białoruskiej (przypadek Berezyńców).

Z zupełnie inną sytuacją mierzyli się mieszkańcy austriackiej samorządowej Galicji. „Gente rutenorum natio polonorum” zderzało się tam z agresywnym (silnie, acz nieoficjalnie wspieranym przez dwór wiedeński) nacjonalizmem ukraińskim, którego późnym skutkiem były czystki etniczne na początku lat 40. XX wieku (z oficjalnym przyzwoleniem niemieckich okupantów i dyskretnym sowieckiego NKWD).

Oprócz własnej drogi do niepodległości bądź suwerenności „kraje wyszehradzkie” różnią się stosunkiem do dwóch dominatorów Europy Środkowej, tj. Niemiec i Rosji (niezależnie od modelu ustrojowego). Najbardziej jednoznaczne stanowisko mają tutaj Polacy, których pogląd najlepiej określił marszałek Józef Piłsudski, formułując tezę o trzymaniu równego dystansu do obu. Dlatego też usilnie zabiegał on, aby z oboma podpisać pakty o nieagresji, co też się stało. To, że przez obu sygnatariuszy zostały one złamane, stanowi ważną historyczną przestrogę. Niemal sześcioletnia okupacja niemiecka i opresja sowiecka zredukowały liczebność obywateli polskich z 35 do 26 milionów. Trudno więc jeszcze dzisiaj wyobrazić sobie szczere uczucia przyjaźni Polaków względem obu państw lub ich obywateli.

Częściowo inne doświadczenia mają Węgrzy. Niemieckojęzycznym Austriakom zawdzięczają zarówno obronę przed islamizacją (w tym przypadku ich bohaterem jest książę Savoyai Jenő – Eugeniusz Sabaudzki), jak i restytucję częściowo suwerennego Królestwa w 1867 roku. Trudne partnerstwo z Niemcami hitlerowskimi dało im zarówno częściowe odzyskanie terenów utraconych na mocy traktatu z Trianon, jak i znaczną niezależność w czasach drugiej wojny światowej (do marca 1944). Natomiast Rosjanom pamiętają: klęskę powstania 1848–1849 roku, „wyzwolenie” w 1945 roku i uznanie za „kolaborantów faszystów” oraz krwawe stłumienie rewolucji jesienią 1956 roku. Być może fakty te pozostawiły trwały ślad w psychice Węgrów, zwany dzisiaj naukowo syndromem sztokholmskim…


Flaga powstańców nad ulicą zajętą już przez Armię Radziecką. Fot. The American Hungarian Federation


Słowacy w ramach porozumienia z Czechami z maja 1918 roku mieli zagwarantowaną równoprawność w granicach przyszłego państwa o nazwie Czecho-Słowacja. Dlatego z chwilą upadku Austro-Węgier większość Słowaków optowała za opcją czeską, w opozycji do opcji węgierskiej (z wyjątkiem Polaków zamieszkujących Spisz i Orawę). Umowa ta nie została dotrzymana, co w 1938 roku wykorzystały Niemcy hitlerowskie proponując Słowakom niepodległość. Podobną propozycję trzydzieści lat później otrzymali od Związku Radzieckiego. Tak więc obie niepodległości Słowacji mają prawo być uważane, przez pośrednio nią zainteresowanych, tj. Czechów, za pochodzące z „nieprawego łoża”. W przypadku większości Węgrów, obszar Słowacji to ich historyczny Felvidék (a więc „Kraina Wyżynna”). Reasumując: zarówno Niemcy, jak i Rosjanie przez Słowaków zapewne są postrzegani jako faktyczni „akuszerzy” niepodległej Słowacji, i zapewne wielu z nich uważa, że należy się im za to dozgonna wdzięczność. Jednak okoliczności uzyskania tych niepodległości nie należą to tych, którymi należy się przesadnie afiszować.

Królestwo Czech od początków XI wieku było częścią Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, dzięki czemu w XIV wieku królowie Czech z dynastii Luksemburgów mogli zostać cesarzami, a Praga mogła stać się stolicą cesarstwa. Również niektórzy dynaści habsburscy wybierali Pragę jako miejsce swojego rezydowania. Dlatego też nie może dziwić szczególne miejsce Niemców w głowach i sercach Czechów. Podobnie szczególne miejsce zajmowali jeszcze do niedawna Rosjanie. Na początku XIX wieku w Czechach powstał ruch kulturalno-polityczny o różnorodnym zabarwieniu politycznym, którego celem było wyzwolenie, a następnie zjednoczenie polityczne, gospodarcze i kulturalne Słowia, zwany panslawizmem. W późniejszym okresie ruch ten znalazł wielu zwolenników w krajach zamieszkiwanych przez Słowian, zyskując ostatecznie wpływowego i silnego patrona w carskiej Rosji, co z oczywistych powodów wywołało konflikt Czechów z Polakami. Miłość do wschodniego „brata-Słowianina” skończyła się 20 sierpnia 1968 roku, tj. w pierwszym dniu inwazji wojsk Układu Warszawskiego przeciwko Praskiej Wiośnie. Ważna dla naszych rozważań jest deklarowana powszechnie przez Czechów areligijność.

Jak widać, zaszłości historycznych jest wiele, a zatem jest i wiele możliwości dla „czynników zewnętrznych”, by te sprzeczności podsycać. Do czego może to doprowadzić, to najlepiej pokazuje los dawnej Jugosławii.

W poszukiwaniu analogii

Przy tak zarysowanej „inwentaryzacji stanu obecnego” z pozoru niemalże niemożliwe wydaje się znalezienie czegoś wspólnego, co mogłoby stać się kamieniem węgielnym oczekiwanej przez wielu wspólnoty krajów Grupy Wyszehradzkiej. Być może inspirującą może być XIV-wieczna historia relacji w trójkącie Królestwo Polskie – Wielkie Księstwo Litewskie – Królestwo Węgier. Przez wiele dziesięcioleci wschodnie ziemie Królestwa Polskiego były najeżdżane przez wojowniczych Litwinów. Znane są plany króla Kazimierza Wielkiego, który zamierzał się przeciwstawić tym najazdom za pomocą sieci zamków warownych na północno-wschodnich rubieżach. Zamierzenie było logiczne, ale znacznie przekraczało możliwości królewskiej kasy. W tej sytuacji król miast ciągłych wojen wybrał małżeństwo z Aldoną, córką Wielkiego Księcia Olgierda. Co prawda królowa dość szybko zmarła, ale ziarno spokoju i porządku na północnych pograniczach zostało zasiane, dzięki czemu wrócił handel, a ludzie zaczęli się bogacić. Spokoju brak było jedynie na południowych rubieżach ówczesnych Kresów Wschodnich, gdyż książęcy brat, książę Kiejstut, próbował podważyć ten kruchy sojusz, licząc, że na jego gruzach zdobędzie władzę w Wilnie. Perspektywa objęcia tronu w Krakowie przez Ludwika Andegaweńskiego – węgierskiego królewicza, siostrzeńca króla, spowodowała, że Polska uzyskała węgierskie wsparcie, co w efekcie doprowadziło do załagodzenia sporu. Nie wdając się w dalsze dywagacje, można pokusić się o stwierdzenie, że to przede wszystkim materialny interes monarchii, a pośrednio poddanych skłaniał władców do poszukiwania porozumienia.

Podobną filozofię wyznawał Robert Schuman, który w maju 1950 roku we współpracy z Jeanem Monnetem i kanclerzem Niemiec Konradem Adenauerem doprowadził do porozumienia między Francją a Niemcami w sprawie wspólnego zarządzania przemysłami stalowym i węglowym na terenie Zagłębia Ruhry. W ten sposób powstała Europejska Wspólnota Węgla i Stali, której następcą stała się Wspólnota Europejska, a od 2009 r. dzisiejsza Unia Europejska.

Pytanie o fundamenty

Członkostwo w Unii Europejskiej wydawało się w roku 2004 być „złotą rybką”, która da Czechom i Słowakom, Polakom oraz Węgrom szansę na doprowadzenie swoich ojczyzn do standardów „Starej Europy”. Wielu obywateli wyszehradzkich z narastającym niepokojem obserwuje, jak te dawne dobre fundamenty są destabilizowane przez coraz słabszy „grunt”, ale także „rozpuszczane” różnymi niebezpiecznymi „chemikaliami”. „Młoda Europa” dostrzega w tym procesie mechanizmy dobrze znane z niedalekiej przeszłości, a znając skutek ich działania, z dużą odwagą i determinacją próbuje zapobiegać przyczynom. Tak można najkrócej zdefiniować obecne konflikty Unii z Polską i Węgrami. Powodów owego skonfliktowania można doszukiwać się w dogłębnym rozpoznaniu mechanizmów wykorzystywanych przez totalitarny upadły system. To rozpoznanie nakazuje Polsce i Węgrom przeciwdziałanie implementacji przyczyn i konsekwentne „chuchanie na zimne”. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można obawiać się, że zjawisko przeciwstawiania się brukselskim zakusom będzie narastać, co w efekcie może doprowadzić do znanego nam z roku 1989 „zwijania się imperium”. A ponieważ niemal wszystkie imperialne aktywa znajdują się na terenie Starej Europy, to „młodzi” do tego zwijania nie mogą dopuścić!

Drogi wyjścia

W odpowiedzi na pytanie: „Czy Kościół Katolicki wygra ze Związkiem Radzieckim?” – towarzysz Józef Stalin poprosił o podanie liczby dywizji będących pod dowództwem papieża. Dzisiaj bez zdziwienia nie odnajdujemy na mapie Związku Radzieckiego, a kraj, który uważa się za jego spadkobiercę, mieści się w granicach z ok. roku 1700. My, Polacy, wiemy, że terytorium, potęga materialna lub nawet przemoc (przykład Solidarności) jest niczym wobec potęgi myśli i siły argumentów. Obserwując i słuchając liderów opinii w krajach Młodej Europy, można dostrzec wiele symptomów, że oto rodzi się zarówno ta myśl, jak i gromadzone są argumenty. Nie obywa się to bez bolesnych i kosztownych nieraz porażek. I dlatego też w tej sytuacji warto wrócić do filozofii Monneta i Schumana – bogaćmy się wspólnie, a spory być może ustaną i wówczas znajdą się pieniądze na rzekomo bezproduktywne prace humanistów myślicieli, które stworzą ideowe podstawy odnowy Unii.

Leonid Teliga, żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, z trudem jedynie tolerowany przez establishment PRL-owski z powodu świetnej znajomości języka angielskiego, latami budował jacht. Na pytanie przyjaciół, którzy pytali się, po co to robi, odpowiadał: : „Jeśli uda mi się spełnić moje marzenie, to nazwę go »Opty« i opłynę świat, a jeśli nie – to nazwę go »Pesy« i opłynę Mazury”. Należy zatem budować! Jaki z tego zrobią użytek nasi następcy? To będą ich wybory i decyzje...

Problem przywództwa

Wspomniane zaszłości historyczne z pozoru wydają się nie do przezwyciężenia. Jednak uświadomienie sobie ich istnienia zawęża przestrzeń konfliktu, czyniąc rzeczywistość lepiej zdefiniowaną – wiemy, czego unikać, wiemy również, co nam wolno czynić. Polaków jest najwięcej, Węgrzy są zdecydowanie lepiej wyrobieni politycznie, Czesi są najbardziej zawiedzeni, Słowacy zaś są najbardziej otwarci. I jeśli mamy wspólnie coś stworzyć, to potrzebna jest przestrzeń kompensacji i wymiany – kompensacji „deficytów” oraz wymiany pomysłów. Znawcy i miłośnikowi historii nasuwa się tutaj na myśl grecka agora lub angielski Hyde Park, miłośnikowi mediów społecznościowych zaś skrzyżowanie Twittera z Facebookiem, w którym wmuszona krótka forma propozycji komentowana jest również w podobnej krótkiej formie. Sformalizowana propozycja wraz z komentarzami może stać się fundamentem przyszłych zaleceń formalizowanych automatycznie, które materializowane byłyby poprzez wielostronne porozumienie rządów.

Wspomniana przestrzeń wirtualna nawiązywałaby swoją policentrycznością do wielowęzłowej sieci internetowej, którą – co prawda – można kontrolować metodami administracyjnymi, jednak bez tych metod nie można nad nią zapanować. Jakakolwiek forma jej biurokratycznego sformalizowania naraziłaby tę przestrzeń na wszystkie choroby, z którymi obecnie zmaga się brukselska centrala. Taka formuła przyczyniłaby się również do uspołecznienia i uobywatelnienia idei Grupy Wyszehradzkiej. Oczywiście niezbędne tutaj byłoby zarówno powołanie Uniwersytetu Wyszehradzkiego, jak i klas wyszehradzkich na wszystkich poziomach edukacji. Dotychczasowy model „wędrownego” sekretariatu Grupy wydaje się formą najmniej konfliktową, jednak niezbędne byłoby opracowanie precyzyjnego statutu bądź regulaminu.


Polsko-Węgierska Szkoła Liderów w Krasiczynie. Fot. www.myMedia.pl


Trwałe pozostałości

Rzymianie wiedzieli, że bez dróg nie ma pomyślności Imperium. Imperium się nie ostało, lecz zostały po nim drogi. Po nas zapewne zostaną i kolej wyszehradzka, i Via Carpatia. Lecz to ciągle za mało, jeśli marzymy o pomyślnej Europie. Grupa Wyszehradzka to zaczyn – chemicy powiedzieliby, że to jądro krystalizacji Młodej Europy. Następnym etapem musi być Europa Karpat ze swoją Pętlą Karpacką, ukoronowaniem zaś musi być Trójmorze. Sceptycy powiedzą, że to „marzenia ściętej głowy”, my zaś, odwołując się do myśli Viktora Orbána, musimy powtarzać: „Chcieć wiele, by osiągać to, co, realne!”.